Czapka na oczach, podciągam, przez namiot sączy się światło. Szarość, błękit, chrupot zamarzniętego tropiku. Kałuża lekko przymarzła, ale nasza woda, zamknięta na zapas w butelkach nie. Buty też miękkie. Cieszymy się, gotujemy owsiankę. Niebo bezchmurne. Na szczytach odrobina śniegu. I nagle słońce tuż na wprost nas. Gorące.
Dopiero po dwóch godzinach dotarliśmy do miejsca gdzie mapa zapowiadała większą rzekę. Przy strumieniu opuszczony pasterski namiot, zielona trawa. Nie poszliśmy tam. Ścieżka opadła więc zeszliśmy i usiedliśmy nad wodą dużo niżej, przy brodzie łączącym płaty starego śniegu. W cieniu, który znikł po kilku minutach. W połowie bardzo długiego zejścia. Dno doliny, ciasnej jak wszystkie, które dotąd widzieliśmy pozarastały klony, teraz jadowicie złote, owocujące róże, gąszcz suchych traw, ostatnie kwiaty. Szliśmy trawersem, kilkaset metrów w górę doliny do brodu. W cieniu, wzdłuż rzeki. Alazani, ta sama, nad którą już raz spaliśmy (na kempingu) była szybka, lodowata. Wciśnięta pomiędzy wygładzone skały. Wiało tam jak w aerodynamicznym tunelu. Mroziło, chociaż tak blisko był upał. Nabraliśmy wody i ruszyliśmy w górę po zboczu. Poszłam pierwsza, głupio wbiłam się w bardzo strome i wracając, bo to nie była dobra droga uraziłam sobie mocno kolano. W upale, w zaduchu spróbowałam jeszcze raz i teraz lepiej. Dało się iść. Trawers, który widzieliśmy z góry, zakos, wyschnięte chaszcze- czyli kaukaska łąka. Wysoka na jakieś 3 metry, kolczasta, nie do przebycia.- Jose!- Jose- krzyczałam, myśląc, że się zgubiliśmy. Jose nie słyszał mnie, ale zaczekał. Szliśmy potem razem. To z tysiąc metrów podejścia po trawach, czasem po osypisku, po piargach. Bez wody. Czym wyżej tym bliżej gromadzących się na grani chmur, potem w chmurach. Na siodle ścieżka znikła. Na wprost nas wynurzył się ośnieżony szczyt. Piękny. Zeszliśmy urwiskiem i trawami według mapy. W złotym świetle, które na koniec zmatowiało i znikło. Zbyt szybko. Zanim Jose zmienił buty na sandały i przeszedł bród. Nie było trudno, schodząc widzieliśmy jak to robią krowy. W dolinie było ich pełno. widzieliśmy też owce, konie, dymiący wieczorem pasterski szałas i psy. Z ich powodu nie zbliżyliśmy się bardzo do ludzi. Nie czekając na Jose przebiegłam rzekę i wyszukałam miejsce pod namiot. Wygodne, kiedyś obozowali tu pasterze. Zostało po nich kilka okopconych kamieni, resztki foliowego namiotu i niska trawka, na której rozbiliśmy się już w ciemności. Niezwykłej. Noc bezksiężycowa. W promieniu kilkudziesięciu kilometrów żadnych świateł, niebo bezchmurne, nawet bez samolotów. I Droga Mleczna, jakiej jeszcze nie widziałam. Wyraźna, kolorowa z milionami nieznanych mi gwiazd. Obłokami kosmicznej materii. Troszkę przerażająca.
Padliśmy i obudziliśmy się nagle. Chwilę przed świtem. Coś parskało -Niedźwiedź?- Ty wyjrzyj- nie lepiej ty, masz bliżej- Koń, tylko chciał nas sobie z bliska obejrzeć. Zanim się zebraliśmy obejrzało nas sobie stado krów, niektóre nawet próbowały polizać, podgryźć namiot. Były młode, było ich całe mnóstwo, może kilkaset. Bez pasterzy i bez żadnych psów przeszły rzekę i poszły skubać trawę gdzieś wyżej. Pasterski szałas dymił. Niemal czuliśmy zapach świeżej kawy przechodząc obok. Kilka kilometrów niżej trafiliśmy na schron dla turystów. Drewniany, pewnie bardzo wygodny. Nasza mapa wspominała o nim w opisie, ale nie pokazywała niestety gdzie leży. Może gdybyśmy wiedzieli, że tu udałoby nam się dotrzeć przed nocą? Teraz tylko obejrzeliśmy pokoje (2 wygodne, pełne drewnianych prycz) i zabraliśmy zostawione przez kogoś śmieci deliberując jakiej był narodowości. Wydawało nam się, że chyba Szwed? Gruzińskie piwo, tuńczyk, słodycze i reklamówka ze skandynawskimi napisami wszystko to wciśnięte pod podest. Fe.
Był też bonus, butla z resztką gazu. Propan- odczytaliśmy napis po rosyjsku. Zabraliśmy ją, bo nasza, kupiona u Georgian Busa zdążyła się już zużyć do połowy, a minęło przecież tylko kilka dni. Był w niej sam butan, więc może dlatego.