Rano nie było śladu po nocnym deszczu. Może…lekka mgiełka, pięknie rozświetlana przez słońce. Czy troszkę gradowych kulek na piachu. Było nam szkoda zakazanych gór. Wyglądały wspaniale i idąc na wschód, z żalem, co i rusz oglądaliśmy się za siebie. Na krańcu jeziora Kelitsadi znaleźliśmy kopczyk, potem co jakiś czas też trafialiśmy na znaki. Zginęły nam za niską przełączką. Szliśmy jęzorem skruszałej lawy. Spływał do pięknej doliny, przeciętej korytem rzeki- zupełnie suchej. W stronę Gudauri opadał kanion, czarny, urwisty, częściowo wypełniony wiecznym śniegiem. Z trudem się powstrzymaliśmy, żeby tam nie zejść. -Wiem, obiecałam… Więc w górę, po skalnym rumoszu miejscami bardzo stromym i kruchym. Do podejścia było kilkaset metrów, nie tak dużo, ale jednak zajęło czas. Kluczyliśmy szukając solidniejszego podłoża. Dla mnie były nim duże głazy, skakałam, dla Jose piarg i grunt namokły po deszczach. Obsuwało się to oczywiście, męczyło. Pod przełęczą zrobiło się na moment stromo, potem coraz bardziej płasko. Obchodziliśmy wielką czerwoną górę. Przełęcz długa i ośnieżona, czym dalej tym więcej nawianego śniegu i zasp. Potem łupki skruszałe jak azbest, postawione pionowo przez jakiś dowcip natury. Otworzył się wspaniały widok. Na zwężeniu, jakby wyjściu z tej dziwnej przełęczy stał kopczyk. Zeszliśmy piargiem w kociołek z widokiem na lodowiec. Nie spodziewaliśmy się, nie było go na żadnej mapie. Był przyprószony głazami, przyszarzały, wtłoczony pomiędzy urwiska pionowych skał. Pięknych jak Dolomity, tylko dzikszych. Jakby powstały niedawno. Siedliśmy tam i stopiliśmy garnek śniegu. Skończyła się woda, a wszędzie było zupełnie sucho. Żałowałam potem, że nie zrobiliśmy zapasu. Aż do wieczora nie znaleźliśmy już nic do picia. Nie było nawet kałuży czy bagna.
Zejście powolne po głazowisku z czerwonych skał. Przed nami mur czterotysięczników i Kazbek, początkowo skryty w chmurach, pod wieczór zupełnie goły. Dolina rozdzieliła się. Szlak na naszym wydruku schodził skalnym korytarzem po lewej, ale spodobała nam się zarośnięta kotlinka i poszliśmy w prawo. Była tam śliczna hala otoczona z każdej strony murem gór- płaska, wyścielona złotym trawami jak bombonierka. I chociaż nie było odpływu, woda uciekła. Nie znaleźliśmy tam nic mokrego. Trudno też było odkryć jak wyjść i trochę się tam grzebaliśmy.
Próg dolinki był stromy. Łaziliśmy wzdłuż urwiska jakiś czas aż wypatrzyliśmy owczą ścieżkę. Zwierzęta wydeptały zakosy w piargach i trawach, a niżej chyba rozbiegły się w tyralierę, bo szlak znikł. Zsunęliśmy się ostrożnie do drogi. Była na mapie i stał na niej jakiś samochód. Jak się okazało z bliska kempingowiec. Para Niemców z dwójką małych dzieci. Poczęstowali nas jabłkami i napoili. Mieli zamiar jechać górą do kanionu Truso, ale ich samochód nie dał rady. Byli w niekończącej się podróży- taki styl życia. Miło było z nimi porozmawiać. Zbiegliśmy stamtąd już po zmroku, dość beztrosko i dość niefortunnie. Rzeka, którą wypatrzyliśmy na mapie okazała się sucha. Domy, jak nam się wydawało opuszczone- zamieszkałe, szybko wypatrzyły nas psy. Baliśmy się podejść i spytać o wodę. Było ciemno. Nie wiedząc co robić szliśmy w dół. Trafiliśmy nawet na mokrą rzekę, ale tam z kolei nie było miejsca na namiot. Po horyzont (taki, jaki wymacaliśmy latarką) ciągnęły się otoczaki. Dalej jakby więcej trawki (nadal na kamieniach), ale znów dom i stado czujnych psów. Uciekliśmy na drogę, przeszliśmy może z kilometr i zabrał nas jakiś samochód. Robotnicy leśni powiedzieli, że w Kobi jest hotel. Wysiedliśmy przed ciemnym budynkiem. -Jaki hotel… jak namiot to na podwórku. Tak, dam wodę.
Było mi żal, że nie zostaliśmy w górach.
Pleszka kaukaska :)
ten kolorowy ptaszek? :) Dzięki!