Jeszcze zanim otworzyłam oczy słyszałam deszcz. Drobny szeleszczący, nic takiego. Bez pośpiechu odsunęłam czapkę, która jak zwykle zjechała mi na twarz. Odpięłam zamek. Nad nami przesuwały się bure chmury. Sprawdziłam. Prognoza pogody była zła. Została nam już tylko dwa dni, jeden był potrzebny żeby wrócić na lotnisko. Z drugiem nie wiedzieliśmy co zrobić. Czym dłużnej mokliśmy gotując wodę przed namiotem, czym więcej nad nami przeleciało chmur, tym mniej nam się chciało wychodzić. I tak nie doszlibyśmy daleko, a wokół tylko same wyciągi. Bez śniegu dziwne i strasznie smutne w otoczeniu rozpadających się domków, tymczasowych zbitych z desek budek, gdzie w sezonie pewnie sprzedawano cukierki, herbatę. Patrzyliśmy na nie chyba z godzinę łapiąc stopa. Staliśmy na przystanku, ale nie zatrzymała się żadna marszrutka, jechały pełne już od Kazbegi. Ostatnia zwolniła, a kierowca z nienawiścią pokazał, że trzeba płacić, tak jakbyśmy nie chcieli…
W międzyczasie zdążyliśmy zmoknąć.-Teraz już nikt nas nie weźmie- myśleliśmy, bo mijał nas sznur samochodów- obojętnie. I nagle zatrzymali się Rosjanie. Jak nam się wydawało świeżo po ślubie. Młodzi i piękni, w drogim bardzo szybkim samochodzie. Zwiedzali więc zatrzymywaliśmy się co jakiś czas i my też wychodziliśmy popatrzyć. Już w Gudauri poprawiła się pogoda. Przy twierdzy Anaunari kręcił się tłum. Wysiedliśmy na rynku w Chaszuri, bo Rosjanie skręcali do Borjomi. Może byśmy nawet tam pojechali, było nam wszystko jedno, tylko nad górami znów grzmiała burza, niebo szare, ulewny deszcz. Pomyśleliśmy, że pojedziemy do Batumi. Na mapie wydawało się, że to niedaleko, ale marszrutka to nie szybki samochód. Dojechaliśmy dopiero koło 8-mej. Padnięci.
Przenocowaliśmy w pierwszym z brzegu hotelu- czystym i przyjemnym, chociaż drogim. Poszliśmy jeszcze wieczorem na spacer. Batumi nocą wygląda kosmicznie. Ostatni dzień spędziliśmy w ogrodzie botanicznym. Jeździ tam autobus. Park jest duży i ładny. Znaleźliśmy wyjście na plażę i o dziwo pole biwakowe- nie wiem czy darmowe, ale tak wyglądało. Była niedziela więc oprócz nas spacerowały całe rodziny, grupki weselnych gości z fotografami. Wieczorem znów się snuliśmy po mieście. Batumi jest małe, spokojne. Bogate dzielnice stykają się ze starymi zaułkami, knajpki dla turystów mieszają ze sklepami z używanymi ubraniami, straganami z tytoniem czy kawą. Od morza wiało wilgocią i zimnem.
Odjechałam autobusem (Georgian bus) tuż po północy. Przystanek jest obok drogiego hotelu i niemal wszyscy podróżni koczowali w jego holu czekając. Dzieci spały porozkładane na ławkach, ktoś rozłożył karimatę na podłodze. A obok kasyno. Kryształowe żyrandole, panowie w garniturach, panie w sukniach… Gruzja, jak zwykle na luzie.
Samolot Jose był później więc odjechał rannym autobusem. Wszystko skończyło się jakoś zbyt nagle, zbyt szybko.