Lagorai

To moje stare opowiadanie, kiedyś wydrukowane już w jakimś dodatku Podróży. Znalazłam je teraz, przeglądając stare wiosenne zdjęcia. Historia zdarzyła się w maju już prawie 4 lata temu.

  Lagorai

Ścieżka była dobrze widoczna, miejscami zalodzona, tylko czasami przekraczała zmarznięte płaty śniegu. Do południa udało mi się pokonać większą cześć trasy. Weszłam na grań, strawersowałam zaśnieżony stok Cima Ziolera. Daleki szczyt Cima d’Asta  niknął we mgle. Monotonny krajobraz  w biało czarne łaty stopniowo przechodził w skalne urwiska. Od kilku dni nie widziałam ludzi, śnieg i stale mokre buty już całkiem przestały mi przeszkadzać.

Byłam w najdzikszej partii Dolomitów i wchodziłam w góry coraz głębiej.   Koło południa ugotowałam jedzenie nad częściowo zamarzniętym stawem. Wydawało mi się, że mam mnóstwo czasu, jeszcze tylko kilka minut podejścia, trawers po drugiej stronie grani, kawałek pod górę i powinnam dojść do biwaku D’Oro.

Jednak drugą stronę grani pokrywał głęboki, nieprzyjemnie rozmiękły śnieg. Świeciło słońce,  po zboczach płynęły tysiące strumyków. Każdy metr wymagał walki. Gubiłam ścieżkę, śnieg się zarywał, wpadałam w zasypane rododendrony, kluczyłam. Po trzech godzinach pokonałam zaledwie 45 minutowy odcinek. W końcu poddałam się i zjechałam po wielkim płacie  na samo dno doliny. Chociaż pod górę i w głębokim śniegu, ale z twardszym pewnie trawiastym podłożem jakoś udało mi się dotrzeć do Val Ferra przed piątą.

Z trudem znalazłam odejście szlaku. Chociaż zaznaczony na mapie, w praktyce był oznakowany tylko paroma czerwonymi kropkami. Było bardzo późno. Pod granią niechcący weszłam w kłęby przerośniętego darnią drutu kolczastego z pierwszej wojny. Miałam naprawdę dość, ale trudności dopiero się zaczynały. Za przełęczą ścieżka trawersowała pionowe skalne zbocze systemem ubezpieczonych półeczek. Spod śniegu wystawały kawałki łańcuchów i lin. W tych warunkach raczej nieużytecznych. Wąziutką skalną półeczkę pokrywała półmetrowa czapa  zbitego lodu. Kilkudziesięciometrowe urwisko przechodziło w dole w przysypany śniegiem piarg. Wolałam na to nie patrzeć. Starałam się iść jak najbliżej ściany, i tak nie było się, czego trzymać, ale nawis wydawał się tam pewniejszy. Nie jestem bardzo strachliwa, ale te kilkaset metrów eksponowanego trawersu, po bardzo niepewnym podłożu niebezpiecznie zbliżyło się do granic mojej wytrzymałości. Bałam się. Miałam raki, ale zmienny śnieżno -lodowo- skalisty teren bez miejsc gdzie można by je swobodnie zdejmować i zakładać nie zachęcał do ich użycia. Jedynym sposobem było utrzymanie równowagi, bardzo trudne, kiedy z każdym krokiem noga zapadała się i ześlizgiwała w zupełnie nieprzewidywalny sposób.

Powinnam wrócić, albo najlepiej wcale tam nie wchodzić. Ale nie miałam namiotu. Lagorai jest najbardziej bezludnym fragmentem Dolomitów, w Val Ferra można było jeszcze zejść do doliny, gdzie końcu trafiłoby się na wieś. Teraz było już za późno. Najbliższym miejscem na nocleg był biwak d’Oro.

W końcu udało mi się przejść trawers. Ścieżka wyszła na płaskie białe pólko. Nogi lekko mi drżały, musiałam odpocząć, usiadłam na chwilę na wielkim skalnym bloku. Dopiero teraz rozejrzałam się dokoła. Byłam na górnym piętrze wysokiej doliny. Wszędzie wokół było jednolicie biało. Biwak powinien być na grani nade mną. Godzina może mniej. Parę metrów ode mnie sterczał czubek drogowskazu. Prawie całkowicie zasypany, napisy ledwo wystawały znad śniegu. Odgrzebałam wszystkie. Nie było żadnego znaku do biwaku!

Trochę mnie to zaniepokoiło, ale nie miałam czasu myśleć.
Leciałam w górę prawie biegiem. Byłam wykończona, mokra i głodna. Perspektywa schronienia z pryczą, może nawet kocem, bardzo kusiła. Na trawersie tuż przed granią odpadłam. Śnieżny stopień urwał się i zaczęłam się zsuwać się po stromym zboczu. Raki nadal tkwiły w plecaku. Czekan został w samochodzie na dole. Razem z namiotem.

Narciarskim sposobem przewróciłam się na brzuch i wbiłam w śnieg jednocześnie czubki butów i rękojeści kijów. Podziałało. Zatrzymałam się od razu. Nic mi się nie stało, obdarłam skórę z dłoni i chyba wybiłam mały palec. Bardzo bolał. Parę metrów pode mną śnieg kończył się skalistym urwiskiem. Co za głupi pomysł, pomyślałam. Kretyński.  Byle do biwaku. Klika ostatnich metrów podejścia zajęło mi już tylko chwilę.
Grań pokrywał wielki nawis. Piękny, zimowy, bezludny krajobraz. Ani śladu schronu. Nigdzie! Obeszłam przełęcz ze wszystkich stron, czyżby był zasypany?

Nic nie znalazłam.

Była 8.12. Niecała godzina do zmroku. Jedyne, co mi pozostało to zejść jak najniżej. Tu na 2500 metrów na pewno bym zamarzła. Albo tak mi się tylko wydawało. Miałam dobry puchowy śpiwór, komplet Powerstretchu, zapasowy polar. Wcale nie było mi zimno. Przez chwilę wyobraziłam sobie jak dzwonię na 112 i proszę o helikopter … bo nie wiem gdzie mam iść spać…  Ale już biegłam w dół. Od kilku godzin nie było sieci. Nawet gdybym zdecydowała się zrobić z siebie idiotkę telefon nie działał. Po pół godzinie zbiegłam po własnych śladach do zasypanego drogowskazu. Dalej ścieżka schodziła z progu doliny. Z trudem udawało mi się posuwać w dół, głęboki, mokry śnieg łamał się nad wszechobecnymi strumykami, wiele razy wpadłam do wody, byłam mokra prawie do pasa. Zajrzałam pod kilka wielkich głazów licząc na kolibę, ale wszędzie wokół płynęła woda.

Udało mi się jakoś pokonać najgorszy kawałek przed nocą. Urwista ścieżka przeszła w  łagodny trawers po skalno-trawiastym zboczu. Przez chwilę widziałam fragment gruntowej drogi daleko w dolinie. Potem zrobiło się całkiem ciemno. Wyjęłam latarkę. Zejście na szczęście było łatwe. Nad rzeką przy drodze stała chałupa. Baita Stellune. Zeszłam prawie 900 metrów.

Już widok werandy bardzo mnie ucieszył, znacznie lepiej spać pod dachem niż pod gołym niebem. Ruszyłam klamką, drzwi były zamknięte, sprawdziłam drugie obok. Otwarte. W izbie piec, łóżko i stary stół.  Trochę drewna na rozpałkę. Luksus. Wielka dziura wygryziona przez jakieś zwierzaki w nowym sprężynowym materacu, na ścianie ktoś nabazgrał niebieską kredką „Girogio jest świetnym facetem” byłam skłonna się z tym zgodzić. Na pewno bardzo gościnnym.

Na szczęście. Zasnęłam niemal natychmiast myśląc o tym czy gospodarz wie, po co zostawia dom otwarty zimą i czy zastanawia się, kto sypia w jego łóżku. Dziura w materacu, z pewnością nowa i nawet chyba niedokończona raczej go nie ucieszy…

Otworzyłam oczy, kiedy tylko zaczęło świtać. Ze skrzynki na drewno wyglądał brązowy trójkątny pyszczek. Chyba kuny? Obok leżały kłębuszki niebieskawej wyściółki materaca.

Domek dla dzieci? Nie byłam pewna czy to, co widziałam przez mgnienie oka to czarne główki małych kun. Popatrzyłam nerwowo na stół. Wieczorem zostawiłam tam całe jedzenie. Kuna spojrzała na mnie ze zdziwieniem jakby chciała powiedzieć- nie jem świństw. Sama się utrzymuję….
Jedzenie rzeczywiście było nieruszone.

Pomyślałam, że to ja i nadgryziony materac jesteśmy tu intruzami.

Tylko przez 3 letnie miesiące dociera tu cywilizacja. Przez resztę roku góry należą wyłącznie do siebie. Tak jak zawsze. Jak od stuleci.

Share

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany.

Witryna wykorzystuje Akismet, aby ograniczyć spam. Dowiedz się więcej jak przetwarzane są dane komentarzy.

Translate »