Piechotą na Kaszuby cz2

Ze Sławna ruszyłyśmy na południe. Noc była zimna, zapowiadano lekki mróz i miałam nawet nadzieję na śnieg, ale padał deszcz. Szłyśmy starym brukiem, śliskim od wody i o dziwo pełnym samochodów, do rozjeżdżonej szutrówki nad Wieprzę. Rzeki nie było widać. Niebieski szlak poprowadzono nasypem kolejki, rozebranej w 1945 roku przez Armię Czerwoną. Został jeden budynek stacji- Gwiazdowo. Teraz prywatny. Obok jest przyjemna wiata. Czarny szlak trochę nas zmylił, miał różne nazwy i niepotrzebnie poprowadziłam Dorotę do Korzybia, które można było łatwo ominąć. Dalej sporo wyrębów, monotonny sosnowy las i dwie smutne wsie, mniejsza pozbawiona bitej drogi. Łączył je stary bruk maźnięty kilkukilometrowym pasem oleju, ktoś stłukł sobie miskę olejową, i choinki ciągnące się aż po horyzont, ogrodzone wysokim leśnym płotem. Większa wieś musiała być kiedyś PGR-em. Przy obdartych z resztek tynku blokach stał plac zabaw (ufundowany przez Unię Europejską) z siłownią zarośniętą trawą po kolana. Na drugim końcu wsi wśród jednorodzinnych domków kolejny plac zabaw, ten używany. Ściemniało się, ale nie było jak uciec do lasu, bo płot. Skończył się dopiero za szosą. Dorota była już całkiem skonana, szukałyśmy miejsca po omacku, leżąc przeczytałyśmy mapę „Ziemia Bytowska”. Opisano tam każdą wieś z historią sięgającą średniowiecza. Ciekawie.

Przed Luleminem stała tablica ostrzegająca o grypie ptaków, był zakaz wchodzenia, więc obeszłyśmy wieś lasami, szerokim łukiem. Nad polami, gdzie latem uprawiano kukurydzę krążyły stada dzikich gęsi. Widziałyśmy kilka kluczy żurawi i łabędzie. Nie wiem jak miały się ustrzec przed chorobą.

W Dolinie Słupi udało nam się zbliżyć do rzeki. Była uregulowana, szłyśmy wzdłuż ciągu zaporowych jezior i wzdłuż kanałów. Tamy pięknie wpisano w krajobraz, były ziemne, łagodnie wyprofilowane, koszone regularnie więc nie zarośnięte krzakami. Ładne były też budynki hydroelektrowni zwłaszcza „zamki wodne” z 1912 roku. Bawiły nas zakazy wchodzenia (przecięte żółtym szlakiem), a zwłaszcza zakaz wstępu dla zwierząt.

Było lodowato. I chociaż raz nawet błysnęło słońce dolinę Słupi wypełniało zimne powietrze i cień. To nas skłoniło do poszukania lepszego noclegu. Spałyśmy w agroturystyce. Napis na ścianie pokoju informował, że Jezus żyje, a malutkie błękitne jajka (od kur puchatek) były przepyszne.

Za Dębnicą Kaszubską szlak trzymał się bliżej rzeki. Szłyśmy lasami, część robiła wrażenie bardzo dzikich, z mapy wynikało, że za Niemców odnawiały się samosiewnie. Były tam i spróchniałe drzewa i dęby czy świerki o dużych obwodach pni. Były też płaty sadzonek, gęstych monokultur, widać tradycja samosiewnego odnawiania przepadła.

Nasza ostatnia noc w namiocie była zimna. Poszłam po wodę zostawiając rozbicie Dorocie. Z przyzwyczajenia z lata postawiła namiot zbyt nisko i mokry tropik zmoczył nam nieco śpiwory. Może gdyby nie sms – „przychodźcie jak najszybciej, czekamy” rozstawiłybyśmy nasz biwak jeszcze raz. Zostało 14 km. Zadzwoniłyśmy i odebrano nas. Cudownie było się umyć i wyspać w łóżku, ale bolała mnie strata ostatniego fragmentu, więc wyszłam rano i przebiegłam pętlę do miejsca gdzie skończyłyśmy i z powrotem (inną drogą). Stąd są ostatnie mgliste zdjęcia. Granatowy szlak, biegł niemal wyłącznie asfaltem, próba zejścia wpuściła mnie w labirynt rowów, zbyt szerokich żeby je przeskoczyć, musiałam wrócić, więc przyszłam na kolację spóźniona, już po ciemku.

Podobała mi się wędrówka po bezlistnych lasach. Podobały śliczne małe rzeczki, i te większe z piaszczystym dnem i czystą wodą. Otoczone krzywymi wierzbami. Kaszuby nie były tak interesujące widokowo jak morze, brakowało mi ciekawego światła, ale pocieszała większa autentyczność. Przeważają domy stałych mieszkańców. Zamiast brzydkich ośrodków wczasowych kolonie letniskowych domków, też nieciekawe, ale częściowo pochowane w lasach. Sporo nowych wiat dla kajakarzy (i przy nich można postawić namiot) i wiat dla spacerowiczów, też niezłych, ale przy nich niestety nie wolno. Być może powinniśmy upomnieć się o swoje prawa. Las jest państwowy, więc należy do wszystkich, też do nas. Polskie prawo zabrania odcięcia dostępu do wody, ale wiele prywatnych posesji sięga jezior, zawłaszczając ją. Gminom w to graj, zabudowany teren oznacza większy dochód z podatków, ale dla Natury lepsi jesteśmy my- wędrowcy. Po namiocie nie zostaje żaden ślad, nie potrzebujemy dróg i infrastruktury, nie palimy ognisk (mamy palniki), nie łamiemy gałęzi i chrustu (częściej robią to ludzie na pikniku). Nie zużywamy opału, prądu i wody. Nie zanieczyszczamy atmosfery ogrzewaniem. Nie ginie dla nas żadne drzewo czy kwiat. Było mi przykro, że muszę kryć się po krzakach, że we własnym kraju nie mogę się czuć jak u siebie, a dla urzędników czy leśników jestem przestępcą.

„Czyńcie sobie Ziemię poddaną”- zajmijcie, zabudujcie, wytnijcie i otoczcie płotem. A co ma zrobić ktoś kogo to rani?

Share

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany.

Witryna wykorzystuje Akismet, aby ograniczyć spam. Dowiedz się więcej jak przetwarzane są dane komentarzy.

Translate »