Zostawiłam sobie resztkę relacji z jesiennej Szwecji na gorsze czasy. I teraz przyszły. Śnieg stopniał granice pozamykane. Mój ogród zasnął na zimę.
<—Tamtej nocy wiedziałam, że śpię w niedobrym miejscu. Kiedy dociskałam folię co służy mi za podłogę namiotu czułam, że wgniatam bagno, ale wyciskała się tylko odrobinka, folia była podwójna i gruba, karimata szeroka. Nocą las szumiał delikatnie, kojąco. Nad ranem wiatr zamilkł, a kiedy otworzyłam namiot zamarłam. Wszystko, każde źdźbło trawy, każdy miniaturowy świerczek oblepiały wspaniałe kropelki. Słońce wstawało szybko i kiedy gorące promienie dotykały rosy las parował. Utrzymało się to z godzinę. Jeszcze zdążyłam złapać kilka promieni wbijających się między liściaste drzewa. W gąszcz paproci. Dalej senna wioseczka, asfalt, nawet ładny w alei brzóz i niespodziewanie znak- petroglify! Na skałach wzdłuż całej drogi ciągnęły się rysunki, odnowione i podmalowane czerwienią (żeby było je lepiej widać), a dalej w jagodach i mchach ginęły te jeszcze nie oczyszczone. Wiatr przesuwał po nich jesienne liście. Próbowałam odcyfrować co znaczyły, ale ten obrazkowy, prastary język był mi obcy. Polowania, groźne zwierzęta, ludzie i ich hierarchia, daleko od tego odeszliśmy.
Dalej mozaika lasków i pól. Nad fiordem była ławeczka, usiadłam. Para starszych ludzi ładowała do łódki torby na zakupy. Dyskutowali głośno jeszcze na łodzi i kiedy mnie mijali, pomachali z wielkim entuzjazmem. Na końcu fiordu widziałam na mapie miasto. Pewnie fajnie było tam popłynąć, zamiast kluczyć drogą. Odmachałam. Kilka godzin później z góry widziałam jak wracają.
Miasto to chyba było złe słowo. Zza skał wynurzyły się fabryki. Kominy dymiły, słyszałam szum, pływały motorowe łodzie, a na przeciw pod skalistym urwiskiem ciągnęły się kempingi dla biedniejszych. Skromne domki, które się tam zostawia na zimę z kilkoma metrami ogródka, skromne łódki, już ułożone na brzegu i ostatnie samochody pakowane właśnie do odjazdu. Koniec lata. Za jednym z kempingów stała przyjemna wiata z toaletą, dobre miejsce na biwak, ale było zbyt wcześnie. Poszłam w stronę końca fiordu. Szosą, nie znalazłam obejścia. Po lewej las, po prawej bagnista zatoka, jak podmokłe jezioro, nie morze. Łabędzie, krowy. Jeden samotny dom, bagnista rzeczka w falujących szuwarach. Błotnista, a bardzo mi już brakowało wody. Skręciłam w stronę lasu i znienacka wyszłam na kamieniołom. Skały chociaż zranione były piękne, już pozarastane drzewkami, całe dno zalała krystaliczna woda. Wspaniała bez posmaku bagna i bez koloru torfu.
Poleżałam tam na słońcu, zjadłam. Chwilę potem znów zanurzyłam się w chodnym cieniu. Las był wilgotny i gęsty. Ścieżka nieoznaczona. Tuż przed nocą wypatrzyłam jak skręca i coraz bardziej nerwowo biegłam przez zarośla i mchy w kierunku zaznaczonego na mapie jeziorka. Leżało wśród szkierów, wśród niskich drzew i kiedy go dopadłam zlewał je ostatni słoneczny blask. Pomarańczowa kula chowała się za ścianę lasu, powierzchnia wody ani drgnęła, promienie rozproszyły się na chmurach. Poczekałam aż zgasną kolory. Nabrałam wody i wróciłam w leśny gąszcz. Utopiony już w wieczornym błękicie. Kilkadziesiąt metrów wcześniej była polanka gdzie zmieścił się namiot. Miałam pod dostatkiem wody. Wspaniały biwak.