Byłam już blisko Lysekil. I chociaż wydawało mi się, że dojdę tam przed południem szlak kluczył po bagienkach, i laskach, a ja z nim. Góry przecinała linia z prądem, z daleka widziałam kominy. Poza tym, nic. Okolica była wiejska, spokojna. Ścieżka wyszła na moment na szosę i odbiła do rezerwatu przyrody. Koniec fiordu był podmokły, bagnisty. Kręciło się tam mnóstwo ptaków. Robiły harmider, podnosiły się i siadały, i nie wiedziałam czy czasem nie zbierają się już do odlotu, na południe. Dobrze było siedzieć na pomoście zawieszonym na skałach i słuchać ich. Miałam wrażenie, że miasto oddaliło się na jakąś wielką odległość, może znikło. Zdjęłam buty, żeby stopy choć trochę wyschły, i na drewnie zostały mokre odciski skarpet. Nie mogłam sobie nawet przypomnieć kiedy ostatnio miałam suche buty.
Znów szłam lasami, wzdłuż skalistych jeziorek, czasem gąszczem. Pogoda pogorszyła się, niebo zachmurzyło, czasem kropił drobniutki deszcz. Wdrapałam się na jakieś zalesione wzgórza, minęłam białe, cylindryczne budynki…silosy? Jak gdyby nic ustawione w gęstym lesie. I pojawił się widok na wyspy. Ależ tam było pięknie, pomimo wiatraków. Jeszcze piękniej wyglądało Lysekil. Pierwsze co zobaczyłam z góry to port jachtowy. Śliczny, wtopiony w zatoczkę jak z obrazka. Skały były tam kruche, zejście strome. Na końcu zjechałam po śliskiej glinie wprost na molo gdzie dźwig wyciągał w wody kolejne jachty. Panowie myli je i pakowali na wózki. Szła zima.
Port był długi. Nabrzeże zarosły gęsto domki na łodzie, pomalowane w kolorze szwedzkiej czerwieni, z firankami w okienkach. Idealne. Przy każdym ławeczka, gniazdko, niestety bez prądu. Szkoda, bo miałam ochotę tam posiedzieć, pogapić się na wodorosty i meduzy. Woda była idealnie przezroczysta. Nie tak sobie wyobrażałam port.
Droga do miasta biegła skalistą dolinką. Na ścianach wydrapano rysunki. Szłam przyglądając się im, i dopiero w połowie znalazłam informacyjną tablicę. Autorami murali było dwóch piętnastolatków. Był 1914 rok, bieda i beznadzieja. Chłopcy wyrywali się z domu i marzyli o transatlantyckich statkach, o Ameryce, i o Indianach. Po latach zidentyfikował ich jakiś naukowiec, murale oczyszczono i odnowiono. Dalej widziałam jeszcze kilkanaście nietkniętych, nieodnowione wtapiały się już w tło, porastały mchami. Było tam jeszcze więcej Indian, kilka statków. Kilku umundurowanych mężczyzn. Przypominały mi prehistoryczne rysunki, które widziałam wcześniej, być może jedne i drugie powstały z podobnych marzeń.
Nie byłam pewna co wydaje mi się bardziej niesamowite, fakt że chłopcy mieli prawdziwy talent, czy to że ktoś ten talent zauważył po latach i zadbał żeby malunki nie znikły. Szwecja w międzyczasie zmieniła się nie do poznania. Teraz trudno tu sobie nawet wyobrazić biedę.
Minęło jeszcze kilkadziesiąt minut zanim doszłam do miasta. Ścieżka biegła nadbrzeżem, pustym zupełnie. W sklepie zrobiłam duże zakupy, zjadłam w parku. Była tam toaleta i plac zabaw dla dzieci.
Do pierwszego okruszka, który mi spadł podleciał samotny wróbel. Wyciągnęłam resztkę płatków owsianych i sypnęłam mu. Za moment otaczało mnie wróble stado, a chwilę później kiedy znów sypnęłam przyleciały gołębie. Ptactwo kotłowało się na chodniku. Obserwowałam plac zabaw. Syryjski z wyglądu dziadek bawił się z równie ciemnowłosym wnuczkiem. Chłopiec zjeżdżał na tyrolce. Przez kilkanaście minut to mu się nie znudziło. Aż przyszła blond babcia z równie blond dziewczynką. Stanęły, czekały. Wszystko odbyło się bez słowa. Dziadek uprzejmie zajął wnuczka inną zabawą. Chłopiec troszkę się dąsał, ale ustąpił miejsca. Dziewczynka zjechała kilka razy i poszła. Babcia kiwnęła głową dziadkowi. On się promiennie uśmiechnął. Wcześniej czytałam o niepokojach wśród imigrantów. Też w Lysekil. I nawet trochę się tego bałam. Nie wiedzieć czemu.
Siedziałam tam chyba z godzinę. Mój prom odpływał dopiero o czwartej. Zdążyłam jeszcze zajrzeć do zamkniętej kawiarni i kupić gorącą kawę. Kiedy słońce chowało się za chmury było zimno. I siedząc tak długo zmarzłam.