Na wyspę Mjorn szłam ścieżką rowerową. Nie zauważyłam jej początkowo na mapie i nawet myślałam, że szlak poprowadzono szosą, ale nie, biegł równolegle. Nie było tam ani jednego rowerzysty, ale były przeznaczone dla nich wiatki przy przystankach autobusowych i dużo stojaków na rowery. Szosa była zwykle niewidoczna, chociaż bliska. Ścieżka minęła dwie plaże, dwa mosty. I ostatecznie skończyła na jezdnej drodze. Udało mi się z niej kilka razy zejść. Wsią, lasem, po drugiej stronie błotnistego jeziora. Fiordy były wzburzone. Wiatr nieprzyjemny, wilgotny. Szlaki na Mjorn zaczynają się przy zabytkowej farmie Sundsby Slateri. Kiedy tam doszłam kelnerki już zamykały bar. Być może była jeszcze czynna restauracja, widziałam światła kiedy zwabiona znakami zwiedzałam warzywny ogród. Udało mi się tam uszknąć gałązkę mięty, nie miałam już ani odrobiny herbaty. Poza tym park obfitował w stare jabłonki, jabłka pozgarniano na kupki (do wyrzucenia), chyłkiem bo jednak było mi trochę głupio wybrałam kilka mniej potłuczonych. W toalecie nabrałam na zapas czystej wody i ruszyłam lasem do upatrzonej uprzednio wiatki. Był odpływ i fiord wygadał jak bagno. Las szumiał przyjemnie, ale miejsce na piknik było zajęta. Mężczyzna z psem i skórą z renifera, ognisko. Wyjrzałam ze skał. Widok był ładny, ale światło nieciekawe. Słońce już zaszło, niebo było niskie i bure. Pożegnałam się, facet zapraszał, mówił, że nie zostaje na noc, pogadaliśmy chwilkę, ale wolałam być sama. Do drugiej wiatki było tylko 2 kilometry. Stała na zacisznej leśnej polanie, były tam wielkie zapasy drewna. Żar był jeszcze ciepły, na stole leżało czerwone jabłko, typowe ze sklepu, idealne z wyglądu, ale w smaku raczej takie sobie.
Do nocy suszyłam borowiki. Niosłam je już od kliku dni. Wieczorami rozwieszałam w moskitierze. Dopiero teraz miały szansę wyschnąć. Próbowałam i na ruszcie i na patelni. Mąż określił je potem jako wędzone, ale chyba pomimo tego mu smakowały.
Nocą kropiło, ranek był pochmurny i mętny. Przeszłam pozostałą część szlaków. Znów minęłam zabudowania Sundsby Slateri. Autobus pokazany w rozkładzie, nie kursował, więc poszłam do Stenungsund mniej uczęszczaną szosą. Biegł nią też szlak rowerowy, czasem przejechał samochód. Tuż przed mostem łączącym Mjorn z lądem, złapałam autobus jadący główną drogą. W odpowiednim momencie, bo bardzo się wzmagał deszcz. Prognoza zapowiadała ulewę w samo południe i bardzo się nie pomyliła. Lunęło kwadrans po 12.
Nie zwiedzałam miasta. Autobus jechał na dworzec kolejowy. Kasa była zamknięta, więc konduktor puścił mnie bez biletu. W Goteborgu przesiadłam się w autobus na lotnisko. Nie było nawet czasu żeby zjeść.
Po moim powrocie pandemia ruszyła z kopyta. Przyszła jesień. Byłam zadowolona, że zdążyłam, jeszcze długo potem tęskniłam do borówek i grzybów. Do bezludnych jeziorek i czystej wody.
I cieszyły mnie przywiezione zdjęcia. Zajęły mi mniej niż godzinę dziennie, a powstał cykl, o którym będę pamiętać. Jak zawsze nie jest fotoszopowany. Wszystko zrobiłam na miejscu. Zagrałam. Ja, czas i moja moskitiera:).