Noc była pochmurna i ciepła, poranek mętny. Termometr pokazywał trochę powyżej zera, drogowskaz 45 km do Hede. Na mapach wypatrzyliśmy skrót, gdyby zamiast szlakiem skuterowym iść drogą wciąż mielibyśmy jakieś szanse. Dystans (wyliczony na oko) był bliski 40 km. Najwyżej zarwalibyśmy noc. Ruszyliśmy w dół lasem, po jeziorze i znów w las. To nie był typowy szlak skuterowy, owszem ktoś na pewno nim jechał, ubił śnieg, powyrywał w nim spore dziury, kluczył w gąszczu. Stromizna, zygzak za zygzakiem szybko musiałam zdjąć narty, a i tak było mi trudno. Mozolnie, krok za krokiem opuszczaliśmy się w stronę tafli lodu. Tunelem w gąszczu. Po drugiej stronie majaczyły dachy domków, był ślad i tylko trochę wody pod koniec. Nie tak źle. Przy ujściu potoku wdrapaliśmy się na lesisty brzeg i znaleźliśmy szlak skuterowy. Było przy nim źródło, czy raczej rura wbita w stok opisana jako pitna woda. W roztopach, w błocie wyglądało to abstrakcyjnie. Z kilometr dalej stały ośnieżone leśne maszyny, szlak poszerzył się, zobaczyliśmy pierwszy dom. Był żółty, i niemal świecił we mgle. Wydawał się opuszczony, podobnie jak kilka kolejnych. I wtedy zaczęło coś zgrzytać… Cholera piach! Nie wiedzieliśmy jeszcze, że katastrofalna odwilż sparaliżowała tej nocy całą Szwecję. Deszcz spadł na zamarznięty grunt, narosła szklanka, zdarzyło się mnóstwo wypadków. Na potęgę odśnieżano wszystkie drogi i wysypano na nie obficie piach. Powiedział nam o tym mężczyzna w odblaskowym kombinezonie, ładował na przyczepę skutery przy starym pięknym drewnianym gospodarstwie. Było w rodzinie już od dziewięciu pokoleń i i tak byśmy się przy nim zatrzymali, obejrzeć. Z tyłu na podwórzu kobieta karmiła renifery. Podeszłabym sfotografować, ale mężczyzna był naszą jedyną szansą. 19 km po piachu… bez szans. -Może moglibyśmy się zabrać do szosy?- spróbowałam- Nie mam miejsca- to może na przyczepie?- walczyłam- Za zimno- mamy kurtki puchowe- nie poddawałam się, chociaż Edek mrugał, że się narzucam. Wiem, to było bardzo nieskandynawskie, ale co miałam zrobić? Schodząc widzieliśmy drogowskaz przy skuterowym szlaku, teraz pokazał 60 km, wiedziałam już, że odległości są losowe, ale ta odarła nas z resztki złudzeń. Za daleko. Już nie dojdziemy.
Ostatecznie pojechaliśmy w samochodzie w towarzystwie 3 towarzyskich psów i pani, która karmiła renifery. Nasz kierowca był właścicielem niemal całej doliny (dzielił ją z siostrą) i oboje z żoną z dumą opowiedzieli o lasach i reniferach. Jechaliśmy bardzo powoli, drogę porastał szklisty lód i pomimo piachu było ślisko. W miarę jak opowiadaliśmy o sobie atmosfera robiła się coraz przyjemniejsza i kiedy się żegnaliśmy na szlaku prowadzącym na nasz kemping, tuż za Hede, trudno mi było pojąć, że ta para bardzo bogatych ludzi była dla nas tak niezwykle miła. Szwecja jest wyjątkowa, też pod tym względem.
Szlak, na który nas podwieźli biegł wzdłuż Ljusnan. Rzeka była miejscami pod lodem, ale było też mnóstwo odkrytej wody, inaczej niż to zapamiętałam sprzed 2 tygodni. W rozlewiskach pływały łabędzie i kaczki. Luty, a prawie czuło się wiosnę. Dotarliśmy na kemping przed zmrokiem i zostaliśmy na noc. W ten sposób staliśmy się pierwszymi gośćmi. Nowi właściciele (już spokojni, że jednak wróciliśmy z gór) pokazali nam wygodną kuchnię i rozpalili dla nas w saunie. Chyba ich rozczarowaliśmy, bo nie skorzystaliśmy z wyrąbanej w jeziorze przerębli… To był przyjemny kemping, byliśmy wdzięczni za przechowanie nam samochodu. Brzmi jak nic, ale to Laponia… gdyby przyszły śnieżyce i wichury mieliby kłopot.
Wyjechaliśmy rano, jak obiecaliśmy panu który nas zwiózł z gór, bardzo ostrożnie. Droga wciąż była zalodzona, temperatura nadal dodatnia, ta sama mgła. Jadąc ze zdziwieniem oglądaliśmy miejsca, które tak nam się podobały pod świeżym śniegiem. Teraz wilgotne, przybrudzone nie robiły już takiego wrażenia. Hamra niczym się nie wyróżniała, las jak las, Mora wyglądała na brudną i smutną, jezioro po którym wtedy śmigali łyżwiarze było bez lodu, podobnie jak wiele innych po drodze. Pogoda zmieniła się pod wieczór. W południowej Szwecji było słonecznie i zimno. Bezśnieżnie. Zatrzymaliśmy się w tym samym miejscu co z Leśną popatrzeć na jezioro Vanen. Było piękne, chociaż już bez wspaniałych sopli.
Na promie wróciła polska rzeczywistość. Maseczki… jakiś automat, który naliczył nam za pobrane dane z internetu, chociaż nie używaliśmy telefonów.
Dziwnie było wracać do domu ze świadomością, że powrót do Szwecji będzie niemożliwy lub trudny. Zamykał się ostatni wolny kraj. Czułam, że nic nie będzie już takie jak kiedyś. I ja też będę musiała się zmienić i dopasować… hmm
Trochę smutna ta puenta, o tym, że zamykano ostatni wolny kraj. Ale może już niebawem wszystko wróci do jako takiej normy. 👍
A to spotkanie u czynnego bogacza też bardzo sympatyczne. To chyba najważniejsze momenty które przywozimy z podróży.
Tak, to było bardzo ciekawe spotkanie. I trafiło nam się cudem, chwila wcześniej czy chwila później i utknęlibyśmy tam na długo. Nie wiem czy wrócimy do takiego samego świata jak przed pandemią. Myślę, że nie.
„Koniec, na końcu są ślady mych stóp” śpiewał Nowak. Piosenka z dość szybkim rytmem i gęstym tekstem, bywają bardziej refleksyjne, ale ją lubię.
:)