Torla- Col de Portalet
Idę cieniem, wzdłuż rzeki. Nie wiedziałam, że tyle tu kąpielowych miejsc. Pobliską szosą kursuje autobus do Ordesy, czasem słyszę przejeżdżające samochody, najczęściej tylko szum drzew, huk bystrzy i ptaki. Woda jest lodowata, szmaragdowa, miejscami głęboka tak, że można pływać. Prognoza zapowiada ochłodzenie, kiedy docieram do San Nicolas de Buajuero zrywa się wiatr. Porywa serwetki ze stolików, przenosi tumany piachu. Mi zabiera nóż, nie wiem czemu podany do pieczonych ziemniaków, przez pomyłkę do podwójnej porcji. Trudno mi się wytłumaczyć kelnerowi, ale przepadł i nie udaje się go odnaleźć. Schronisko jest pełne, Dolina Ara pogrążona w cieniu. Podchodzę szutrówką, na zboczach falują łany irysów, przebiega mi drogę sarna. Na zakręcie tkwi nowa tabliczka – policjant z Guardia Civil zginął poszukując zgubionego turysty. Wiosną zeszłego roku, plastikowe kwiaty już wyblakły.
Cabana Ordiso zajęta. Spodziewałam się, to lato, znany szlak. Zatrzymuję się przy niej jednak na moment, rozmawiam chwilę z ciemnowłosą dziewczyną. I zostaję, bo jedno z pomieszczeń jest wolne. Zaśmiecone, mniejsze, nie szkodzi, jest szczotka, wymiatam, dla mnie wystarczy. Na okienku zostają buty sąsiadów. Z legowiska widzę je na tle księżyca i nagle aż zamieram, bo przebiega po nich popielica. Hasa, odchodzi i wraca. Pod światło jej futro skrzy się i błyska. Nie wiem czemu przypomina mi się napis, który widziałam tu kiedyś na drzwiach- Jezus żyje. Rano odkryję, że znikł w galimatiasie świeżych „tu byłem”.
Pogoda piękna. Cieszę się na nieznany mi kawałek gór, nigdy nie przeszłam przy Ibones Bramatuero. Są piękne, szmaragdowo niebieskie, ale brakuje mi w tym krajobrazie śniegu. Czyste skały wydają się gołe, dziwne, nie przywykłam. Na podejściu mija mnie objuczony Belg.
Za granią wielkie zaporowe jezioro, szlak schodzi, ale ja zostaję. Tak jak dziewczyny, z którymi dzieliłam cabanę idę wzdłuż rury, czy raczej po rurze skracającej drogę do schroniska Bachimaña. To nie jest wygodne przejście rura jest wąska, ściana eksponowana, po drodze kilka ciasnych tuneli- tylko na czworaka. Docieram tuż przed kolacją, udaje mi się zamówić jedzenie. Siadam z dziewczynami i z Belgiem. Kolacje w pirenejskich schroniskach są miłe, sałatkę wino, dzieli się pomiędzy wszystkich przy stoliku. Trochę tak, jakby się jadło w restauracji. Korzystam na tym, bo nikt nie je zieleniny, a mi jej najbardziej brakuje, wszędzie tu podają przede wszystkim mięso.
Nocuję w starej cabanie Bachimaña. W schronisku tłok, pokoje ciasne, trzeba spać w maskach, a w cabanie tylko 2 osoby, młodzi mężczyźni. Mieszkamy w pokoju na lewo- mówią mi- możesz zająć środkowy lub skrajny. Wybieram ten na prawo, w środkowym spaliśmy kiedyś z Jose zimą. Prawy zajmowała wtedy trójka młodych Hiszpanów, mieli wypadek schodząc z Collado Infierno, jeden ześliznął się kawał po szorstkim lodzie, podrapał twarz. Pamiętam, że już drzemaliśmy kiedy w ich pokoju wybuchło. Palili ogień na stalowej okiennicy, ogień ze śmieci i żużlu. Nagrzana płyta wygięła się, popiół strzelił w podrapaną twarz. Kiedy Jose tam zajrzał, żeby pomóc uderzył go zapach spalenizny i trawki. Teraz okiennice są przyspawane i wewnątrz panuje wieczny półmrok. Drzwi ledwo się dają ruszyć, pod ścianą leży płyta sklejki. Lekko wygięta, ale pomimo tego wygodna.
Poranek piękny, sąsiedzi doganiają mnie na podejściu. Na Collado Infierno leży jeszcze łata śniegu. Najtrudniejsze strome miejsca są odsłonięte i takie gołe widzę je pierwszy raz. Nie jest łatwo, nie mam górskich butów, idę powoli trzymam się kurczowo stalowej liny. „Ja musiałam na tyłku” powie mi później jedna z „moich” dziewczyn. Spotkamy się ostatni raz w Respomuso. Zanim tam dotrę przyleci burzowa chmura, spadnie jednak tylko kilka kropel. Znów uda mi się zamówić jedzenie, znów mięso i znów pogadamy o możliwym skrócie. Wypatrzyłam na mapie przejście górami, bez schodzenia do Sallent de Galego. Pokazuję, ale dziewczyny wolą zejść. Geodetka musi już wrócić. Biolożka pójdzie sama jeszcze przez kilka dni. Podzieliły GR11 na trzy odcinki. To już jest ich drugi sezon.
Chmura kręci się po okolicy, burczy, góry są granatowe. Schodzę nad potok, myję się i odbijam w stronę Pico Ariel. Ścieżka ciasna, niechodzona. Znakowana czerwonymi plackami. Bardzo stromo. Burza wynurza się zza skał nagle. Tuż nade mną. Sierra de Tendenara jeszcze w słońcu, za firanką deszczu. Wpadam między buki, szukam osłoniętego miejsca. Nic nie ma, więc siadam na zwiniętej karimacie opieram się o plecak nakrywam to wszystko peleryną. Kaptur opada na twarz. Stopy płasko, podeszwy są izolujące i grube. Raz dwa trzy… zaczynam liczyć, ale raz to już o wiele za długo. Grzmoty zlewają się w jeden ryk. Buki gną się, deszcz siecze po pelerynie. Pod spodem mam dużo miejsca, próbuję zerknąć na prognozę pogody, niestety już za daleko od sieci. Płaszcz jest szczelny, ale materiał cienki. Czuję zimno, krople tłuką mnie po głowie, po szyi, pioruny huczą. Łomocą gałęzie buków. Udaje mi się założyć czapkę i szalik, ale i tak szybko robi się zimno. Drżę aż burza odejdzie w stronę Sierra de Tendenera.
Drzewa ociekają, trawy moczą mi spodnie do pół uda. Ponad lasem jest kwitnąca hala. Szlakowe znaki biegną w górę na wprost, ja skręcam. Kluczę liczę na kopczyk czy znak. A nie ma nic. Ziemia rozmiękła, wpadam w kałuże, w bagienka, wyżej osypuje się łupkowy piarg. Stromizna jest dla mnie trudna w tych butach. Stopa kręci się wewnątrz, miękka podeszwa nie trzyma. Szukam zygzaków, przedzieram się przez rododendrony, przez jagody. Wracam, próbuję jeszcze raz, śledzę mapę. Na grzędzie znajduję samotny kopczyk. Tuż pod granią leży łata śniegu. Trawy ostre i śliskie jak igielit. Nie wiem, która przełęcz jest która, wdrapuję się na najbardziej oczywistą i to nie tu, druga strona to urwisko, nie da się zejść. Zbocza po przeciwległej stronie doliny zalewa ognisty pomarańcz. Cienie błękitnieją. Utknęłam. Muszę tu przenocować… Rozbijam namiot pod płatem śniegu to jedyne miejsce w miarę płaskie, lepszy byłby chyba tylko śnieg. Mam wrażenie, że ktoś już tu był, że był przed chwilą, zdeptał, sprasował fragment trawy, mały o wymiarze mojego namiotu. Niezbyt równy, ale bardzo nie zjeżdżam. Noc zapada szybko, próbuję zasnąć, ale to trudne, nie lubię takich niepewnych sytuacji. – To nie ta przełęcz, przechodnia jest ta po prawej- przebiega mi przez myśl i zasypiam.
Z grani opada żleb wysypany piargiem. Zacieniony, słońce dopiero się wychyla zza gór, wydaje się przerażająco stromy. Schodzę ostrożnie, krok po kroku, nie jest źle. To łupki, piargi zsypują się i klinują pod stopą. 200 metrów pionu zajmuje mi 50 minut. Z góry widzę koryta rzeczek- są suche. Dopiero pod przeciwległym zboczem znajduję źródło. Potok wypływa wprost spod piargów, od razu duży. Dla pewności piję przez filtr. Woda jest lodowata, granica cienia szybka i zanim skończę nakrywa mnie upał. Drapię się w nim po trawiastej stromiźnie, schodzę po miękkiej glinie, po piargach trawkach, kwiatach po pas. Na horyzoncie szczyty za Col de Portalet. Z daleka nie widzę, że pocięto je wyciągami, kolorowe skały wyglądają bajkowo, wspaniale. Schodzę intuicyjnie ścieżynki rosną do grubszych ścieżek, potem do dróg. Szutrówka opada zakosami, wynurzają się stoki narciarskie Formigal. Nie chcę tam iść, chociaż biegnie tam GR11, idę aż do granicy. Po francuskiej stronie są restauracje i sklepy. Nadchodzi codzienny południowy upał, siadam przy kawiarnianym stoliku, zamawiam paellę, czekam. I tak muszę podłączyć baterie, przejście po górach bez szlaku prawie mi rozładowało telefon. Sklepy są zamknięte, bo siesta, kupuję tylko słodycze, ale to nie problem, mam jedzenie. Oszczędziłam je zamawiając w schroniskach.