Rano już spokojnie i bez pośpiechu obejrzałam stare wodne młyny (na mapie schrony). Można było do nich wchodzić, wewnątrz zostały resztki instalacji, maszyny, młyńskie koła- teraz użytkowane jako stoliki. Rzeka miała tu spory spadek. Dziwiła mnie jej przezroczysta woda, a przecież wiedziałam, że po drodze było spore miasto. Pamiętałam nadbrzeżne kawiarnie, place zabaw z zejściami do wody i wcześniej rezerwat przyrody chroniący wilgotny przybrzeżny las. Rzeczka wiła się tam spokojnie, brązowa od torfowisk, pachnąca miętą i taka naturalna i dzika wpadała w sam środek Carballo.
Pomimo tego teraz wydawała się czysta, nie było śmieci. Ścieżka miejscami bardzo wąska biegła przy samym nurcie, wzdłuż skał. Rzeka szumiała, las był zielony i gęsty, bez eukaliptusów. Kiedy się z niego wynurzyłam, przy kolejnym kompleksie wodnych młynów, niebo było już zasnute i mętne, i szybko dopadł mnie drobny deszcz. Przyszłam do Ponteceso mokra, trafiłam na siestę i pewnie z tego powodu zjadłam byle co w jedynym otwartym sklepie. Tortilla chyba była przeznaczona do upieczenia, ciągnęły się w niej pół surowe jajka (z proszku- jak wyczytałam na opakowaniu), sałatę umyłam pobieżnie pod miejską pompą. Nigdy nie wypiłabym takiej wody bez filtra, i nawet przyszło mi przez myśl, że pomimo wytrzepania sporo kropel niestety zostało na sałacie. Ale były tam wygodne ławeczki, deszcz padał równomiernie i słabo, nie było ludzi. Już zjadłam kiedy wypatrzyłam otwarty bar, więc popiłam to wszystko gorącą kawą i ruszyłam szukać Camino los Fares.
Szlak biegł początkowo brukowaną ścieżką wzdłuż rozlewisk Exsteiro do Anllons i zanim doszłam do pierwszej nadmorskiej wsi obciekłam i nawet lekko przeschłam. Pogoda się poprawiła. Rozłożyłam rzeczy do wysuszenia na plaży i podeszła kobieta. Długowłosa, zamyślona. Wspomniała przyjaciela, który zginął parę dni temu i stojący przy nabrzeżu jacht. -Był jego- wskazała dłonią i zaraz, zanim powiedziałam że jej współczuję ta dłoń zanurzyła się wyćwiczonym gestem w torebce i wydobyła z niej wizytówkę. Albergue na Finnistere.
Poczułam się jakby ktoś mną wywinął piruet. I znów zanim zdecydowałam się odpowiedzieć kobieta uprzedziła mnie i odeszła. Kiedy się obejrzałam już z daleka stała tyłem wpatrzona w morze. Od przystani odbijała łódka z mężczyzną i chłopcem, asfalt parował rozgrzany popołudniowym słońcem.
Nie czułam się najlepiej, więc ścięłam pętlę szlaku. Oprowadzała po kolejnych młynach. Za Canduas, które było spokojne i stare znaki poprowadziły mnie na wybrzeże i długo trzymały się pięknego klifu. Za zatoką widziałam latarnię w Malpica i cały fragment szlaku co to mi przepadał. Las był zamglony, ścieżka schodziła na kolejne wspaniałe plaże. Było cicho i pusto i tylko raz widziałam z daleka samochód. Tuż przed Laxe skręciłam przy starym młynie i zgubiłam znaki Camino los Fares. Wróciłam, bo zginął też dekielek do obiektywu – i to udało mi się odnaleźć. Szłam potem fragment szosą, zamiast ścieżką, i w Laxe znów trafiłam na zielony znak- stópki odbite szablonem. Camino Los Fares wytyczyła grupa zapaleńców. Latami wybierali lokalne ścieżki, nanosili kolejne fragmenty na mapy. Byłam im wdzięczna, bo bez szlaku trudno tu przejść. Urwiska, jeżyny, płoty. Laxe jest długie, słońce zaszło kiedy bezmyślnie minęłam czynny sklep, przegapiłam dwie restauracje. Lekko mnie mdliło i jedzenie było ostatnią rzeczą, która by mi chodziła po głowie. Najważniejszy był nocleg. Powinnam przyśpieszyć i minąć wieś, ale zupełnie nie miałam na to siły.
Zrezygnowana wyszukałam najtańszy hostel. Był daleko, już na krańcu cypla za portem i kiedy tam doszłam zapadł zmrok. -Chcesz prać- ustalił za mnie mężczyzna w recepcji- mam za mało rzeczy żeby włączać pralkę- zaprotestowałam strasznie zmęczona- nie szkodzi orzekł i zostawił mnie zdezorientowaną. Wrócił z kostką szarego mydła. Była nowa, wielka i ciężka jak cegła. Ubrania pachniały nią już do końca.
– Ma pan może coś na żołądek?- zeszłam znów, odziana w spodenki do kąpieli i sweter.- Mam rumianek, może zdążysz jeszcze do apteki. Pobiegłam, ale było za późno. Sklep też był już zamknięty więc rozciągnięta w czyściutkim łóżku oszczędnie parzyłam 2 saszetki rumianku od Manuela i podziwiałam mapy, które mi wręczył. Był jednym z twórców Camino los Fares i rano opisał mi dogodne miejsca pod namiot, bo dystanse, które przechodziłam nie pasowały do noclegów we wsiach, a czas którym dysponowałam, nie pozwalał ich skrócić. Nie spytałam czy to dozwolone. Byłam osowiała, przygaszona, padał deszcz i zatoka była bardzo zamglona. Obejrzałam się jeszcze żeby zapamiętać nazwę- hostel nazywał się Bahia i był jednym z ostatnich budynków we wsi.
Szlak biegł pięknie nad rozkołysanym oceanem. Po wrzosowisku, mokrym, kwitnącym, po półkolistych piaszczystych i pustych plażach, wzdłuż pastwisk gdzie pasły się owce i krowy. Pogoda się poprawiła. Mijałam kolorowe (jakby irlandzkie) miasteczka, portowe bary z piwem i bez jedzenia, sklepiki gdzie nie było nic kuszącego. Długi fragment wybrzeża był kamienisty, skały wyszlifowane przez wiatry i sól, kwitnące wrzosy. Nad oceanem unosiła się mgiełka i krzyki mew.
W Arrou odeszłam od brzegu, zachęcona przez parę turystów z psem. Szli pewnym krokiem więc pomyślałam, że jest tu bar. I faktycznie był. Barman wysłuchał grzecznie, że mnie boli żołądek i upiekł mi tortillę de patatas. Była duża (uprzedził) więc odetchnął kiedy schowałam połowę do pudełka- A już się bałem, że się zmarnuje!
Pachniała tak smakowicie, że kiedy ją niósł do mojego stolika sąsiedzi też się zainteresowali i musiał tłumaczyć czemu jej nie ma w karcie skoro jest, i obiecywać, że im też upiecze.