To był mój pierwszy długodystansowy szlak w Stanach i czułam się początkowo troszkę niepewnie. Jedzenie, przy alergii co najmniej kłopotliwe, dojazdy w miejsca gdzie nie działa publiczny transport… Wszystko ułożyło się lepiej niż marzenie beztroskiego optymisty. 2 marca Mike i Susan odebrali mnie z lotniska w Tucson i podrzucili do Sierra Vista, Mike i Angi przenocowali nakarmili i dostarczyli następnego ranka na szlak. To był mój pierwszy kontakt z instytucją „trail angeli”, pierwszy prywatny kontakt z Amerykanami i ich hikerskim środowiskiem, byłam zaskoczona, oczarowana, wdzięczna. Myślałam (przyznaję to teraz ze wstydem), że coś takiego chyba nie mogłoby się zdarzyć w Polsce, nieświadoma, że już za moment Polacy zaproszą do swoich domów miliony Ukraińców w ich drodze, na ich szlaku nieskończenie trudniejszym i nieporównywalnie bardziej niebezpiecznym niż moja wakacyjna zabawa.
Mike wwiózł mnie na Montezuma Pass, zeszłam z niej kawałek w stronę granicy z Meksykiem (bo tam zaczyna się Arizona Trail), ale nie zapobiegło to bólowi głowy. Zawsze tak mam i kiedy to tylko możliwe staram się zaczynać nisko i podchodzić stopniowo dzień lub dwa, tu byłoby to trudne. W całej okolicy nie było pitnej wody poza szlakiem, więc się go kurczowo trzymałam. Zbudowany niedawno przez Trumpa płot wyglądał abstrakcyjnie na tle bezkresnej pustyni. Ogromne, wysokie na kilka metrów stalowe płyty sąsiadowały z wątłą drucianą siatką. Droga wyryta przez buldożery przy budowie raniła zbocze. Pierwszy szlakowy słupek został w Meksyku, na horyzoncie unosił się złotawy pył. Powietrze suche jak pieprz drażniło gardło.
Krajobraz jeszcze zimowy. Trawy wyschnięte, drzewa bezlistne, na górach spłachetki śniegu, co spadł zaledwie tydzień temu, a już zdążył się skawalić w lód. Niewiele pamiętam z pierwszego dnia. Strome podejście, kilka osób szybszych niż ja i kilka, z którymi spotykałam się potem wielokrotnie. Zbyt ciężki plecak, niepotrzebnie wzięłam 3 litry wody, wspaniałe bezglutenowe ciasto, które upiekła mi Angi i bardzo wczesny, bardzo jaskrawy zmierzch.
Byłam, byliśmy wszyscy przerażeni wojną. Beztroski świat zachybotał, trudno było cokolwiek zrozumieć. Tania amerykańska karta SIM, którą kupiłam (Mint T mobile) nie chciała działać, więc zaczepiałam ludzi co mieli lepszy sygnał (najlepiej Verizon) i na górkach, z telefonami wymierzonymi w niebo, na palcach sprawdzaliśmy czy jeszcze broni się Kijów. Czułam się zagubiona, miałam wrażenie, że powinnam być gdzie indziej, coś zrobić…
W początkach marca dzień trwał niecałe 10 godzin i dystanse, które przechodziliśmy były krótkie- około 15 mil. Wszyscy chyba czuli się trochę wystraszeni, bo chętnie biwakowaliśmy blisko siebie i bywało, że razem stało kilkanaście namiotów, w większości bardzo do siebie podobnych. Ja też miałam szarawego Z-packa, kupionego tuż przed wymarszem w Stanach, buty podobne do innych i tak jak oni przy każdym zbiorniku pracowicie przeciskałam lodowatą wodę przez filtr. Nocami chowaliśmy te filtry w śpiworach, bo nad ranem zwykle przychodził mróz.
Za Miller Pick szlak opadł na zarośnięte kolczastą roślinnością wzgórza. Prawie nie było widać śladów ludzi, czasem gdzieś snuła się samotna krowa, oblepiona fragmentami kaktusów i badylami. Zbiorniki z wodą pojawiały się nawet częściej niż na mapie. Przekroczyliśmy kilka razy wartki strumień, krowie jeziorka były pełne i rozdeptane, wiało, suche trawy falując lśniły w słońcu, świergotały kolorowe ptaki.
Wstawałam wcześniej niż wszyscy (wydawało mi się, że to sprawka różnicy czasu, budziłam się wyspana przed piątą), zbierałam się też pierwsza i wyruszałam chwilę po świcie. Nigdy nie byłam szybka, teraz objuczona bardziej niż zwykle nie widziałam powodu żeby się spieszyć. Jak zawsze jadłam co 3 godziny, rozbierając się przy tym z kolejnych warstw ciepłych sukienek i pod wieczór ubierałam ponownie. Grupa doganiała mnie tuż przed południem, kiedy zaczynał się upał. Czasem zjadaliśmy lunch razem, czasem pogadaliśmy. Popołudniami znów wędrowałam sama. Zwykle wiedziałam gdzie inni zaplanowali biwak, więc nawet nie myślałam gdzie przenocować. Trzeciego dnia umówione miejsce okazało się błotnistym stawem otoczonym wałem krowich kup. Dotarłam tam już pod wieczór, beztrosko, bo po co się śpieszyć. Nikogo nie zastałam, więc równie beztrosko ruszyłam dalej sądząc, że nie poszli daleko. Noc zastała mnie ze 3 mile przed ich obozem. Po drodze napełniłam butelki wodą, mogłam zabiwakować gdziekolwiek, ale wszędzie snuły się nerwowe czarne krowy, w ciemności potwory o fosforyzujących oczach, które na mój widok dzieliły się na podgrupy. Część uciekała z cielętami w gęste chaszcze część ustawiała się murem i wierzgała. Nigdy wcześniej nie spotkałam wrogich krów, więc mijałam je bardzo ostrożnie. Podobnie, ale z innego powodu obeszłam łukiem niedawno padłe zwierzę. Zapach wlókł się po zdeptanych kopytami ścierniskach, wzdłuż rzeczki rozlanej w serie skisłych bagien, które zaczynał już lekko rysować mróz. Niebo bezchmurne, Droga Mleczna tak bliska, że mogłabym jej dosięgnąć kijkiem, w promieniu kilkudziesięciu kilometrów żadnych świateł, księżyc w nowiu.
Kiedy rozbijałam namiot w blasku czerwonej latarki, tuż obok chrapał Anglik. Zapamiętałam go z pierwszego biwaku. Przy pełnej wannie, trochę pozarastanej glonami (Bathhub tank) wisiało ogłoszenie, że woda przeznaczona jest dla dzikich zwierząt i biwak w odległości bliższej niż ćwierć mili jest zakazany. Posłusznie porozchodziliśmy się po lesie, ja w dół gdzie para miłych Belgów znalazła miejsce na dwa namioty, inni w górę. Anglik został tłumacząc to bólem kostki.
Ostatni raz przypomniał mi się tuż przed Patagonią. Idąc wypluwał cukierki, jaskrawe landrynki. Ostatnia, na którą trafiłam była żółta i otaczał ją ciasno wianuszek mrówek. Poza tym szlak był wspaniale czysty. Bez śmieci, skrótów, czy zdeptanej roślinności. Ścieżka wąska, przyjemna, poprowadzona skomplikowanymi zygzakami, na które klęli nieliczni rowerzyści, a które jak mi się wydawało miały zapobiec erozji zboczy.
Kiedy zbierałam się na ostatnim biwaku przed miasteczkiem większość kolegów była już w drodze. Szlak opadł na asfalt, kobieta w pickuppie zaproponowała mi podwózkę, ale odmówiłam. Szłam szosą chyba ze 4 mile, zdziwiona, że nie widać żadnych wędrowców. Podobnie było na rynku- pylistym, pustym jak z westernu, zimnym. Zajrzałam do baru, tam też nikogo, więc do sklepu, o którym wspomniał ktoś w komentarzu w nawigacji. Rzeczywiście był bardzo fajny. Organiczne jedzenie (czyli takie jak zwykle jada się u nas), miejsce do posiedzenia na zapleczu, w ogródku z czystą i nagrzaną toaletą (gdzie można było umyć włosy w ciepłej wodzie i naładować baterie). Kupiłam tam wszystko co chciałam, dobry ser, owoce, mleko kokosowe w proszku… Nie zajrzałam już do supermarketu. Ruszyłam w górę pylistą szutrową szosą pewna, że wszyscy mnie wyprzedzili, i że jak zwykle ich dogonię wieczorem. Myliłam się.
Czyżby!już w Polsce?
Witamy, 😁👍
:) tak, już wróciłam, dzięki
Twoje zdjęcia z USA to dopiero rarytas! Myślałam, że nigdy się nie doczekam, a tu proszę, Kasia w roli najnormalniejszego hikera :-) Mam nadzieję, że będzie na koniec jakieś podsumowanie, a zresztą podpytam osobiście o wrażenia. Nie pisz za szybko, żeby starczyło na dłużej!
:) mam nadzieję, że zdjęcia Ci się spodobają. Często zaczynałam relację od podsumowania, bo wiedziałam że ktoś na nie czeka, chce iść. Teraz mam dużo czasu, bo już jest za późno, zaczęły się upały, pożary, susza, następna możliwość dopiero w październiku, więc podsumowanie będzie na końcu. Chętnie Ci wszystko opowiem, uczyłaś mnie bycia normalnym hikerem, nie wiem czy będziesz zadowolona z wyniku, ale się naprawdę starałam :)
ok, napiszę powoli :)