Szlak biegł szeroką doliną, podejście prawie niezauważalne, wypoczęta, wyspana w miękkim łóżku i czysta czułam się silna, szybka, pomimo załadowanego plecaka. Na mapie widziałam wspaniałe miejsce na biwak, na samej grani. Komentarz ostrzegał, że malutkie, ale byłam sama, przede mną tylko dwie osoby tego dnia. Podchodząc cieszyłam się na potencjalne widoki.
Z drugiej strony powinno być Phoenix, na wprost Superstition Mountains. Nie doceniłam góry. Dolina zakończyła się stromym kotłem. Ścieżka wbiła w zygzak, trochę mniej uciążliwy kiedy wreszcie nakrył go cień. Czym wyżej tym szersze widoki, światło coraz bardziej różowe, a końca nie widać. Tuż pod granią (tak mi się wtedy wydawało) dogonił mnie JR ubrany w nowe ciuchy (był w domu), tak czysty, że go nie poznałam od razu. Rozbił namiot w trawiastym lasku, a ja chociaż słońce już zaszło drapałam się z uporem na grań. Myślałam, że przyszłam za późno. Po mojej stronie światło już błękitniało, cień gęstniał. Na zachodzie niebo było jaskrawo czerwone, góry jak aksamit tuż pod horyzontem przecięty linią świateł jak błyskawicznym zamkiem. Powietrze nad miastem zamglone (zapylone?), detale rozmazane, świat wyglądał niewiarygodnie, bajkowo. Fotografia tego niestety nie oddała, chociaż próbowałam do nocy. Nie mogłam oderwać wzroku od nieba nawet gotując wieczorną zupę, na leżąco, w namiocie, żeby ją osłonić od wiatru. Jedzenie się przypaliło, zjadłam, bo szkoda i rano obudziłam się trochę nieswoja. Potem winiłam za to zakupy w Superior, zbyt pośpiesznie zrobione w tanim sklepie. Może nie doczytałam etykiet? Nie domyłam sałaty czy cebuli? Tak czy siak żołądek zaczął mi doskwierać bardziej i bardziej, więc nawet cieszyłam się, że szlak biegnie drogą. Pylistą rozjechaną, ale bardzo wysoką, z widokami na obie strony. Lina świateł w Phoenix była chyba ulicą czy lotniskiem. Mgła lub pył nadal rozmywały detale, pustynia ciągnęła się aż po horyzont, a na grani długo było zimno.
Arizona Trail odbił na zakręcie, wbiegł w chaszcze wzdłuż strumienia i wynurzył się na wprost Superstition Mountains. To był piękny odcinek, w strumieniu bywała bieżąca woda, kwitły łany wielkich białych kwiatów. Za przełęczą zaczął się las, niestety niedawno spalony. Strumień też mokry, niżej ostało się trochę drzew i fragment niezniszczony pożarem, laski, pastwiska, biwakowe miejsca nad rzeką- sporym bystrym strumieniem. Połonina z dalekimi widokami i znów spore podejście. Zejście urwiste, żal mi było widoków więc znów rozbiłam namiot na grani, tym razem dostatecznie szerokiej. Słońce już zaszło kiedy dotarła zataczając się lekko wysoka szczupła blondynka z dużym plecakiem i drugim workiem uwieszonym z przodu. Minęła mnie, wyjrzała na zejście i zawróciła. -Nie przeszkadzałoby ci gdyby rozbiła namiot obok ciebie?- spytała. Nie przeszkadzało. Nazywała się Snack Pack, była z Alaski. Jej plecak ważył ze 30 kg, niosła jedzenie na prawie cały czas, nie musiała zaglądać do miast. W worku z przodu upychała wszystko co mogło jej być potrzebne w dzień. Pomimo tego ogromnego ciężaru przechodziła codziennie 28 mil i chyba sama była tym zdziwiona, bo skarżyła się, że trzeba przebukować bilet powrotny. Miała też wygodny namiot na stelażu, palnik, gaz, ciepłe ubrania. Oczywiście więcej jej nie zobaczyłam.
Tego dnia nie spotkałam zresztą nikogo. Ścieżka biegła wysoko pod granią, daleko w szarości pustyni pojawił się jaskrawy błękit jeziora Roosevelta. Wiatr bujał uschniętymi trawami, każdy krok szeleścił i chrupał.