Arizona Trail cz14-Mogollon Rim

Nic nie zasłaniało świtu i przyjemnie było czuć na twarzy ciepło słońca, to poranne, jeszcze nie prażące bezlitośnie jak w dzień. Zbocze porastało morze kwiatów, czym dalej tym było ich więcej szłam w dół czyli w stronę wiosny. Nad Rio Verde, które Arizona Trail pokonuje płytkim brodem zieleniły się już pierwsze liściaste drzewa. W ich koronach wydzierały się ptaki. Było pusto, spokojnie, pięknie. Wzgórza, które z góry wydawały się niemal płaskie były zasypane gołoborzami, poprzecinane skalistymi kanionami, pozarastane przez jałowce, które jednocześnie kwitły i sypały owocami. Kwiaty żółtawe, jagody błękitne, wielkości borówek czy kozich bobków, tak liczne, że często pod drzewami tworzyły się niebieskie kręgi. Rozgrzana ściółka intensywnie pachniała. Szybko się szło. Byłam kilka mil od Pine kiedy przypomniało mi się, że na stronie Arizona Trail był adres do miejscowego Trail Angela. Usiadłam, nawet złapałam sieć, odszukałam numer. Odezwała się winiarnia, spytałam o miejsce na noc i usłyszałam stek gniewnych bluzgów. Dla pewności wybrałam numer jeszcze raz. – Nie dzwoń tu więcej! Nie dzwoń nigdy!- darł się wkurzony facet-Nie mówię w tym pieprzonym języku! Pieprzony język był całą pewnością angielski (czyli jak mi się wydawało jego rodzimy). Jasne, mówię z akcentem, z lenistwa nigdy się go nie próbowałam pozbyć… przez moment bawiłam się myślą o kolejnym telefonie gdzie mogłabym np zaszprechać, albo wtrecytować coś po rosyjsku, ale przypomniała mi się fejsbukowa afera sprzed miesiąca czy dwóch. Jakiś Trail Angel (czy oby nie był on z Pine?) wywnętrzał się jak to źle go potraktował wredny hiker i on musi zrezygnować z usługi. Hiker odezwał się po kilku postach. Przypomniał, że zapłacił 40 dolarów, pomógł wyszorować lodówkę i aż trzykrotnie poprosił żeby mu nie wchodzić do łóżka. Nie podziałało, więc wyszedł.

Bez żalu rozbiłam namiot w lesie. Rano okazało się, że do pierwszych domów jest mniej niż kilometr. Najpierw wyszłam nad parujący o poranku błotnisty staw, potem na korty tenisowe, sklep żelazny, gdzie wprawdzie był gaz, ale tylko w półkilowych butlach. Zajrzałam do baru, pełnego w porze śniadania. Przy kasie stał Elliott i jak to on natychmiast się zdziwił. Ja z kolei bardzo się ucieszyłam. Spadł mi jak z nieba. Wieczorem coś naklikałam w nawigacji i znikła mi ikonka z pozycją. Elliott, jak zawsze bardzo uprzejmy pomógł mi odinstalować i zainstalować ponownie FarOut. Niepotrzebnie, bo wystarczyło raz kliknąć… teraz zdziwiliśmy się oboje. -Gdzie idziesz?-na pocztę- wyjaśniłam- przecież zamknięta, a ja głupi wysłałam tam sobie paczkę…- ja też- ucieszyłam się- chodź umówiłam się, że otworzą.

Energiczny łomot Elliotta (ja bym delikatnie zastukała!) wywołał z pocztowego budynku długowłosą roześmianą dziewczynę. Odebraliśmy przesyłki (ja dostałam też znaczki na kartkę pocztową do Europy) i rozłożyliśmy się przy kościele Mormonów. Były tam zadaszone stoliki i gniazdka. Szybko dołączyło do nas więcej ludzi, parking pokryły suszące się śpiwory i namioty, a rozmowa zeszła na funty i uncje- ulubiony temat hikerów, na który mam akurat mało do powiedzenia. Więc milczałam. Zaczepili mnie chcąc zobaczyć co jadam. Fajnie było patrzeć na ich miny kiedy wyciągałam kolejno suszoną marchewkę, suche buraczki… kawałki suszonych pomidorów i połamane płatki suchej papryki…

To chyba wtedy Tramper pierwszy raz uparł się, żeby mnie nazwać. Nie wiem skąd wziął słownik, a w zasadzie połówkę słownika i machał nią z zapamiętaniem poszukując odpowiedniego wyrazu.

-Nie chcę!- broniłam się. Mam imię, Kasia mi zupełnie wystarczy. Nie poddał się, ale słownik wylądował w koszu.

Towarzystwo powoli się rozchodziło, spotkałam ich ponownie po południu, w browarze. Wypiłam piwo, umyłam się dyskretnie w łazience, oddałam trochę niepotrzebnych rzeczy do kartonu przeznaczonego dla hikerów i wyrzuciłam Pustynną sukienkę. Specjalnie zabrałam na ten wyjazd starą, już wcześniej poszarpaną i spłowiałą, pomimo tego było mi żal ją zostawiać. Musiałam ważyła pewnie ponad 100g, szlak wdrapywał się teraz na płaskowyż, na 2000 m npm nie spodziewałam się już więcej upału. Tylko raz na dnie Wielkiego Kanionu, ale to zbyt krótko żeby targać sukienkę. W paczce, którą sobie wysłałam do Pine była wełniana koszulka- Brzydkie Kaczątko. Coś doszło, czegoś trzeba się było pozbyć. Trudno.

Szlakowe towarzystwo balowało w najlepsze przy stolikach kiedy pożegnałam się i ruszyłam szukać biwaku. Miałam w planach odejść z 5 mil, zjeść wszystkie świeże zbyt ciężkie rzeczy (w Pine był niezły spożywczy sklep), dobrze się wyspać. Ostatnie dwa dni były szybkie, przeszłam prawie 50 mil, miałam czas. Z godzinę przed upatrzonym miejscem spotkałam Musha. Studenta mykologii. Znał większość nazw drzew i krzewów, sporo kwiatów, były i takie, które znałam ja. Wymieniliśmy mnóstwo informacji, potem Mush przyśpieszył i pognał do kolejnego wodopoju. Spotkałam go ponownie rano ledwo wystawał zza stert zmurszałego drewna gdzie się skrył na noc.

Dogonił mnie i znów szliśmy rozmawiając o roślinach. To było bardzo ciekawe, byłam wdzięczna, wiedziałam że dla mnie zwolnił. Byłam też zadowolona z siebie, bo kiedy trafiliśmy na ślady starych zabudowań pozostawione przez pierwszych osadników, rozpoznałam sporo gatunków przywiezionych tu kiedyś z Europy. U nas pospolitych, ale Mush ich nie znał. Postronna osoba pomyślałaby pewnie, że nam odbiło kiedy co i rusz kucaliśmy w chaszczach (objuczeni plecakami) i przyglądaliśmy się jakimś dziwnym chwastom. Na szczęście nikogo poza nami nie było.

Rozstaliśmy się kiedy usiadłam zjeść, jak to ja, muszę co 3 godziny. Na kolejnym postoju na mój widok tradycyjnie zdziwił się Elliott. I chyba wtedy widziałam go ostatni raz. W szlakowej książce na północnym krańcu Arizona Trail wyczytałam, że obaj z Mushem dotarli tam 4 dni przede mną.

To była bardzo ładna ścieżka. Lasy zielone, bez śladów świeżych pożarów, skały czerwone, za nami szeroki widok na Mazatzal. Co i rusz kępki pustynnych roślin, które towarzyszyły nam od granicy z Meksykiem. Opuncje, juki, coraz rzadsze, coraz mniejsze, za to sporo nowych gatunków. Klękając żeby je sfotografować śmiałam się w myśli wiedząc, że przed chwilką zrobił to Mush.

Wyjście na Mogollon Rim mnie zaskoczyło. Za mną nadal rozpościerał się górzysty krajobraz. Przede mną było płasko jak stół. Blado, monotonnie…Trawa uschła, rozmiękła po zimie, płaty brudnego śniegu, dużo błota. Ludzie którzy zgromadzili się w Pine i teraz szli razem rozeszli się. Ostatnią minęłam A, stawiała namiot w błocie przy samej drodze. Rozbiłam swój na piaszczystej skarpie ponad korytem rzeczki, rano błądząc w poszukiwaniu szlaku widziałam jak pakuje się chłopak z kamerą.

Las wydawał mi się cały czas taki sam. Kilometry mijały niezauważenie. Wiedziałam że po płaskim idę bardzo szybko, ale nie odczuwałam żadnego wysiłku. Nie było upału, drzewa zasłaniały wiatr. Było w tym marszu coś kojącego i z czasem zaczynało mi się podobać.

Pod wieczór jeszcze raz trafiłam na grupę z Pine. Tramper znów próbował nadać mi szlakowe imię. -Po co?- próbowałam się wytłumaczyć- Bo przecież tutaj jesteś kimś innym, wrócisz do domu i będziesz inną osobą. -Ależ skąd!- protestowałam-jestem sobą gdziekolwiek jestem, cokolwiek robię. -Tu robisz co chcesz, a tam co musisz- perorował i nie chciał słuchać, że to nie prawda, że to wybór i wcale nie zależy od miejsca.

JR jak zwykle dyskretnie wymiksował się z tego towarzystwa i poszedł szybciej. Ja puściłam ich przodem. Kiedy podchodziłam do dużego stawu spłoszyłam stado jeleni. Wielkie stado, wybiegły z pluskiem, szybko, ledwo udało mi się zrobić zdjęcia.

-To byłaś ty!- skwitował to rano Tramper. Biwakowałam na górce pod sosnami i już zwijałam namiot kiedy mnie minęli, pewnie skręcili na noc nad staw nie zauważyłam. Przykro mi było, że im wypłoszyłam zwierzęta.

Share

2 komentarze do “Arizona Trail cz14-Mogollon Rim”

  1. Strasznie dużo znajomych nazw na tym szlaku. Czytając kolejne wpisy przesuwają mi się przed oczami kurtki, rowery i inne elementy sprzętu outdoor z za oceanu…

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany.

Witryna wykorzystuje Akismet, aby ograniczyć spam. Dowiedz się więcej jak przetwarzane są dane komentarzy.

Translate »