Ponad lasem wiało i było chłodno. Szlak wznosił się, otworzyły się dalsze widoki. Monotonne pagórki, a jednak cały czas coś się tam działo. Plama słońca, kłąb chmury, przelotny deszcz. Niby nic ciekawego, a było na co patrzyć, wodospad, urwisty kanion, na hali przed Pitsujarvi udało mi się podejść blisko do ptaka. Nie wiem jak się nazywał, jego piórka mieniły się i lśniły jak mokra tundra, gdyby się nie poruszał, wcale bym go nie zobaczyła. I chyba na to liczył, bo nie uciekał tylko zamierał i czekał. Za płytkim brodem chatka, pusta, ale nagrzana. Okolica zarośnięta gąszczem namiotów. -Którędy my teraz pójdziemy?-zastanawiała się godzinę później Borghilld wpatrzona w papierową mapę. Już wychodziłam, najedzona jak zwykle czystym ryżem. -Mam nawigację, znajdę, popatrz przez okno- rzuciłam i wpadłam w labirynt namiotów. Nasza ścieżka w odróżnieniu od tej na Halti była tak mało widoczna, że nikt nie krępował się jej zastawić. Kopczyk znalazłam dopiero dużo dalej, znaki za górką. W międzyczasie przeleciała szybka deszczowa chmura, pokropiło, zawiało, krajobraz zmętniał. Znikła widoczność. Wiedziałam, że Borghilld swoim zwyczajem napali i zdrzemnie się po obiedzie. Chatki były tak komfortowe, że trudno było z tego nie korzystać, zwłaszcza w taką zawieję. Ścieżka (widoczna raczej na mapie niż w terenie) przecięła wysoką dolinę. Kolejna czarna chmura otarła się o ziemię. Sypnęło śniegiem. Cięło po oczach, aż założyłam ciemne okulary. Mgła zgęstniała. Szłam po omacku, głazowisko zrobiło się nieprzyjemnie śliskie. Odwracałam się czasem wypatrując sylwetki Borghilld, ale najwyraźniej została w Pitsujarvi trochę dłużej. Chmura zresztą nie okazała się aż tak groźna, odleciała tak, jak się pojawiła. Szlak opadł i znów szłam zieloną doliną, wzdłuż rzeki w stronę błękitnego nieba. Co jakiś czas trafiałam na szlakowy kołek, lub kopczyk, w porę zauważyłam, że trzeba odejść na stok i długo schodziłam łysym garbem wzdłuż kanionu. Wieczór był słoneczny, złoty. Chatka (Kopmajoki) śliczna, pusta z wielkim zapasem drewna. Przed zachodem zdążyłam nanieść szczapek, wtargałam pełne wiadro wody. Zmrok gęstniał, robiło się bardzo zimno, i już się zaczęłam martwić kiedy usłyszałam kroki. Borghilld przegapiła skręt i schodziła całą drogę kanionem, dlatego wolno.
Nasz ostatni wspólny wieczór był luksusowy. Zapaliłyśmy świecę. Najadłyśmy się bażyn (że aż zęby miałyśmy fioletowe), pogadałyśmy. Było mi żal, że rano się rozejdziemy. Nauczyłam się od niej, że stanik można założyć na wełnianą koszulkę (staniki są takie zimne, chyba że z wełny, ale te drogie…). Mieszkała w dolinie Reisa. Pracowała w Czerwonym Krzyżu, znała rosyjski i miała przyjaciół w Rosji, męża Sama, dziadka, który przyjechał tu z południa uczyć norweskiego i wielu bliskich znajomych wśród imigrantów. Z Syrii, z Konga. Pokazała mi świat z innej perspektywy. Świat na rozdrożu, na styku bardzo wielu granic.
Pokazała mi też skrót, który pozwalał zaoszczędzić kilkanaście kilometrów. Nie byłam pewna czy muszę cokolwiek skracać, nie śpieszyłam się, miałam zapas jedzenia, ale perspektywa wędrówki bez szlaku była pociągająca, więc ostatecznie to ją wybrałam.
Kiedy wychodziłam Borghilld rozpalała po raz ostatni w chatkowym piecyku, żeby sobie poleżeć w komforcie z książką. Wracałyśmy do Norwegii, koniec z luksusem. Tak w każdym razie myślałyśmy. Niemniej bliska Kopmajoki norweska chatka Somashytte o dziwo też była otwarta. Zajrzałam z ciekawości przechodząc i niechcący obudziłam śpiącego na górnej pryczy chłopaka. Zapamiętałam, że miał ładny uśmiech.
Jeszcze przez kilka kilometrów szłam szlakiem, padał śnieg, ale szybko się przejaśniło. Ścieżka wyszła na polną drogę, ja skręciłam na łagodną grań i długo schodziłam na północny wschód w poszukiwaniu jeziora w kształcie kostropatego pasternaku, z którego południowego końca wypływa rzeka, od której powinien opadać szlak do Ovi Raishiin, chatki i informacji w dolinie Reisa.
Przyjemny dzień. Dobrze się czułam nie wypatrując znaków, nie trzymając się żadnego sztywnego planu. Nawigacja okazała się łatwa, jezioro wielkie nie do przegapienia, szlak ukryty, ale znalazłam kopczyk- ustawiony na kamienistym brodzie. Bażyny były tam wyjątkowo soczyste, widoki piękne. Wypatrywałam kiedy pokaże się Reisa, ale nie trafiłam na spektakularny widok doliny. Po drugiej stronie rzeki przesuwały się firanki deszczu. Patrzyłam jak wędrują na południowy wschód i nigdy nie przekraczają kanionu. Niżej zagłębiłam się we wspaniały mieszany las na stromym i zmęczona dotarłam do Ovi. Chatka stoi przy żwirowej drodze, właśnie wprowadzała się do niej rodzina Włochów podróżujących na Nordkapp samochodem. Posiedziałam z godzinę pod wiatą, rozważałam nocleg na jednej z rozłożonych tam hojnie reniferowych skór, ale wieczór był długi i szybko zaczęło mi się nudzić. Obszukałam liczne budynki w poszukiwaniu prądu (nie było), wrzuciłam rzeczy ponownie do plecaka i pognałam w dół. W lesie szybko zapadł zmrok i w końcu rozbiłam namiot byle gdzie, wśród jagodzin i wprawdzie blisko wody, ale bez widoku na rzekę, na co liczyłam.