Zimą 2016 planowałam, że pójdziemy przez Nord Reisa, ale potem się wystraszyłam. To wąski kanion, mogą w nim spadać lawiny, duża rzeka- kto wie czy ona cała zamarza? Tym bardziej ciekawiło mnie teraz co zobaczę.
Mapa pokazywała las. Wielką rzekę, skalne urwiska, wodospady, chatki i wiatki. Tak, prawdziwe bezpłatne chatki (i kilka płatnych). Pierwsza za rzeką, Borghilld mówiła, żeby wziąć łódkę, co stoi na brzegu i przepłynąć. Kiedy tam doszłam i chatka, i łódka były już zajęte, a nurt tak bystry, że nie wiem czy bym się odważyła. Skorzystałam tylko z piknikowego miejsca przy płatnym domku i ruszyłam leśnym pozarastanym tunelem. W cieniu było chłodno, rzeka szemrała, w rozlewiskach odbijał się drugi brzeg. Tu, na wysokości zaledwie 140 m npm brzozy były jeszcze zielone. W chaszczach kwitły resztki letnich kwiatów, na polankach dojrzewały borówki. Znalazłam też troszkę malin i krzak czerwonej porzeczki. Miałam darmową papierową mapę- można ją wziąć w informacji przy Ovi, więc zerkałam co i rusz żeby czegoś nie przegapić. Po płaskim szło się przyjemnie, lekko. Szybciej niż się spodziewałam zobaczyłam ukrytą w lesie chatkę Vuomatakka. Malutka, z miejscem na dwie, może trzy osoby, miała dostęp do rzeki i widać było, że często cumują tam łodzie. Później pod wieczór zobaczyłam jak płyną, długie wąskie, o tradycyjnym dla tej doliny kształcie, ale nowoczesne- miały silniki. W każdej po kilku turystów i sternik.
Tymczasem było tu cichutko, tylko śpiew ptaków, brzęczenie owadów. Wnętrze nagrzane słońcem. Zjadłam tam, poleniuchowałam i poszłam dalej, trochę żałując, bo można by było posiedzieć…
Szlak nadal biegł blisko rzeki. Nederfosshytta (to raczej schronisko niż chatka) była zamknięta. Słońce oświetlało już tylko brzegi kanionu. Pomyślałam, że może rozbiję tu namiot, albo że może rozbiję go za chwilkę jak odsapnę … Zjadłam i znów mnie poniosło, bo do zmroku była jeszcze godzina. Kanion zwęził się do kilkudziesięciu metrów. Ścieżka dotąd łatwa, przeszła przez wiszący most i wbiła się w piargi, w wysoki trawers. Pomyślałam żeby zrobić zdjęcie, ale trzeba by zmienić obiektyw, a było późno. Za miejscem na ognisko weszłam w skały. Szlak plątał się po kamieniach w bardzo stromym. Z trudem znajdywałam znaki, aż pomyślałam, że może zgubiłam drogę. Daleko w dole błyszczało zakole rzeki oświetlone zachodem słońca i znów pożałowałam, że przypięłam nie ten obiektyw, ale było tam zbyt niewygodnie, zbyt trudno zmienić. Wyżej wpadłam w skalny labirynt. Do chatki Immogomma co najwyżej kilometr, ale nie łatwy więc kiedy dotarłam do wodospadu było już szaro. Zdjęcia nie oddały tego co się tam działo. Rzeka przebijała się przez wąskie gardło, ściany kanionu cięły liczne rozpadliny, szczeliny pozalewane wodą, zasypane skalnym rumoszem, kilka sięgało do dna doliny. Kilkoma trzeba było przejść mijając pokrzywione stare sosny na szkierach, bagienka. I nagle teren się wypłaszczył, w leśnym poszyciu zarysowała się ścieżka. Kilkaset metrów i chatka. Maleńka, bajkowa. I co mnie zaskoczyło, nad rzeką… (chociaż tyle podeszłam!). A już myślałam- co jak tam nie będzie wody?
Rano wróciłam nad wodospad, z szerokokątnym obiektywem, ale nie umiałam zrobić dobrego zdjęcia. Nie takiego, które by oddało co czułam. Niepewność, poczucie zagubienia były tak przypisane do tego miejsca, że wracając na szlak poszłam źle i zdążyłam się przestraszyć zanim zrozumiałam gdzie jestem.
Wyżej zrobiło się bardziej jesiennie, na płaskowyżu bagniście. Świat zmętniał, ochłodziło się. Szłam po otwartych wietrznych wzgórzach, przecięłam kilka brodów. Dość głębokich, musiałam kluczyć po podwodnych kamieniach, żeby mi się nie nalało do kaloszy. Był też fragment wciągającego błota umocniony siatką- pewnie dla quadów. Były jeziora i sporo polnych dróg prowadzących do wiosek hodowców reniferów. Z daleka widziałam ich domy.
Nad Raisjarvi wybrałam wariant wzdłuż brzegu. Troszkę grząski, ale nadal szłam w kaloszach (nie zdjęłam po rzece) więc nie robiło mi to różnicy. Wiatr ucichł, na moment wynurzyło się słońce, chmury odbiły się w gładkiej tafli. Schronisko było zamknięte i już odchodziłam rozbić namiot kiedy przyszło mi na myśl żeby ruszyć skoblem. Przedsionek był jednak otwarty i wystarczająco duży żeby się położyć. Ucieszyłam się. Namiot zawilgacał się mocno każdej nocy, a tak nie musiałam rozwieszać go potem w południe żeby sechł.
Na wycieraczce było mi trochę twardo, bardziej niż na leśnym poszyciu. Przez niedomkniete drzwi sączyła się smużka błękitnego światła. I przypomniała mi się historia, o której opowiadała Borghilld. Rodzina imigrantów z Konga przyleciała tu w Boże Narodzenie. Już w Amsterdamie gdzie się przesiadali wystraszyła ich szarość i puste ulice. Wybrali Norwegię nie wiedząc, które dokładnie miejsce. Wysłano ich za koło podbiegunowe. Noc polarna, śnieżyca. Malutkie poustawiane każdy oddzielnie domki. Ten gdzie ich umieszczono zawiało i rano nie mogli otworzyć drzwi. -Zaaklimatyzowali się z czasem?- chciałam wiedzieć, a Borhilld powiedziała, że tak.
Czerwony Krzyż zorganizował w Storslet (na dole doliny Reisa) bezpłatną wypożyczalnię sprzętu sportowego. Borghilld sama przez lata używała pożyczonego namiotu. Ale najbardziej skorzystali imigranci. Sprzęt kempingowy i wędkarski pozwolił im znaleźć sobie coś do roboty w tym obcym kraju, tak daleko od wszystkiego do czego przywykli. Możliwe, że pozwolił im nie zwariować. Przypomniał mi się uśmiech Borghilld kiedy o tym opowiadała, właśnie ten uśmiech nie ona sama. Jak uśmiech kota z Alicji w krainie czarów. -Tak łatwo było znaleźć sponsorów- mówiła.
Obudził mnie dotyk zimna na twarzy. Kaptur się zsunął, drzwi uchyliły bardziej niż chciałam. Noc była jasna, bezchmurna. Łąkę i brzeg jeziora porósł szron.