Za schroniskiem nad Raisajarvi można zboczyć do szutrowej drogi i obejść suchą nogą wszystkie bagna. Słyszałam o tym do chłopaka co szedł z Nordkapp, wiedziałam, że wielu długodystansowych wędrowców tak robi. Tym bardziej chciałam pójść bagnami i obejrzeć ten drażliwy fragment E1. Podejrzewałam, że raczej nie będzie wspaniałych widoków, i być może zupełnie nic ciekawego, ale miałam kalosze i czas, i w zasadzie nic do stracenia. To były wietrzne, pagórki, ogromna otwarta przestrzeń w niepewną zmienną pogodę omiatana firankami deszczu, osłaniana ciężkimi chmurami i czasem, rozświetlana promieniem słońca. Czasem tęczą. Gdzieś zawsze błyszczało jezioro. Ścieżka przez pierwszy dzień była zaskakująco sucha, z kilkoma niegroźnymi brodami, fragmentami podmokłych brzozowych lasków w dolinkach. Jadłam borówki, jeszcze tak kwaśne, że piekł mnie język, zbierałam bażyny, chowałam się przed wiatrem za uskokiem, za kopczykiem, za skałą. Pracowicie zakładałam kalosze przy większych rzekach. Raz pomyliłam się i nadłożyłam kilka kilometrów. To nie był popularny szlak, brakowało oznakowania, ścieżka nie była wydeptana i też nie była bardzo intuicyjna, więc jeśli nie przyglądałam się bacznie mapie lądowałam na manowcach. Ale też było tam bardzo ładnie. Spokojnie, kolorowo. Kojąco.
Za szosą gdzie mapa zapowiadała schronisko Madame Bongos (zamknięte już wiele lat temu) rozbiłam namiot na ślicznej piaszczystej wydmie. Zauważyłam że prowadzi tam dość świeży ślad, może zaledwie dwudniowy, więc skręciłam. Miejsce na ognisko, placyk na malutki namiocik. Widok na bagna i drogę biegnącą do miasta. Pewnie niejeden z wędrowców tu nocował. Nocą zerwał się wiatr i namiot straszliwie łopotał.
Dalej teren się obniżył i zrobiło się bardzo podmokło. Mokradła były kolorowe, kwitło bagno zwyczajne, krzewy jagód poprzebarwiały się na czerwono, część traw zżółkła. Wydawało mi się, że rozpoznaję zarysy wzgórz, że kiedyś zimą, w strasznej zadymie przeszliśmy z Jose gdzieś niedaleko, że maszt widoczny na horyzoncie to ten sam, który zapewnił nam wtedy sieć i pisaliśmy sms-y do Edka, a on wysyłał nam prognozy pogody. Optymistyczne, bo on zawsze tak robi. Tak niewiele czasu minęło od tamtych lat, bez nawigacji, tylko z papierowymi mapami, z kompasem. Odruchowo sprawdziłam sieć i była! Dostałam nawet wiadomość. Chłopak którego niechcący obudziłam w Somashytte, odkrył że ja to ja, odszukał mnie na facebooku i napisał. Łukasz, przeszedł właśnie przez całą Finlandię i wracał na lotnisko do Tromso. Po drodze spotkał Agnieszkę. Świat jest mały… zastanawiałam się czy mnie rozpoznał po kaloszach, ale napisał, że dowiedział się, że jestem Polką od Borghilld, a potem znalazł mój wpis w chatkowej książce. -Przeszedłem przez całą Finlandię i nigdy nie spotkałam nikogo w kaloszach!- odpisał jakby czytał mi w myślach. -Ktoś musi być pierwszy- pomyślałam, zadowolona że mam suche stopy, że jest mi ciepło, że dźwignęłam te dodatkowe 800 g i wcale mi to nie ograniczyło zasiągu i tak mogłam przejść bez zakupów 200 km. Kilka godzin później powtórzyłam niemal identyczną rozmowę. – Szalona Magda!- napisał mi potem Łukasz, bo z gapiostwa nie zapytałam o imię. Dziewczyna tak jak ja zbierała borówki. Tak jak ja szła z Kilpisjarvi, ale zrobiła to po swojemu. Zabrała jedzenie na 21 dni, ponad dwukrotnie więcej niż ja. Nie chciała się śpieszyć, chciała żyć, siadać nad każdym jeziorkiem, spać w każdej chatce, zostawać gdzie miała ochotę nawet na kilka dni. Byłam pod wrażeniem, jej plecak musiał być potwornie ciężki. Zwłaszcza na początku. Pogadałyśmy chwilę i ruszyłam na kolejne bagno.
Słonecznie, ciepło, rozebrałam się do samego powerstretcha, czułam się lekka (zapasy zjedzone), do miasta było już tak niedaleko…. To było spore trzęsawisko, na ścieżce poukładano deski, ale konstrukcja opadła i wszystko to było zanurzone w wodzie. Niewidoczne, dość głęboko, ale miałam kalosze, więc szłam raźno zadowolona z siebie. Kolejny długi odcinek bez sklepu pękł, 200 kilometrów, myślałam z dumą, a przecież miałam kłopoty z żołądkiem, prawie nie jadłam i udało się. I nagle stopa wpadła mi w jakąś dziurę, wpadłam po tyłek. Czułam, że pod spodem nie ma dna. Być może te deski nie były po to żeby pomóc piechurom, tylko bo zapadł się tam wcześniej jakiś quad i zarwał delikatną sieć korzeni, która zwykle pozwalała nam bezpiecznie przejść. Staw o podwójnym dnie, jak w bajkach, jak w lapońskich legendach. Myślałam o tym mimochodem, bo przede wszystkim starałam się wygramolić. Gdybym wpadła obiema nogami byłoby trudno, ale druga stopa została na desce i oczywiście szybko wyszłam. Przy okazji zmoczyłam ramię, zamokła torba na aparat i spódniczka. Udało się wydobyć kalosz.
Kiedy tylko wydostałam się na stały ląd, ściągnęłam mokre legginsy, mokrą koszulkę, rozebrałam się do gaci i stanika. Wiało i natychmiast zmarzłam. Miałam ubranie na zmianę, ale już nie tak ciepłe jak powerstretch, poza tym przede mną były jeszcze kilometry bagien, chyba z 10. Magda liczyła że wystarczą jej na kolejny dzień. Niewiele myśląc wykręciłam mokre rzeczy, skarpety, legginsy koszulkę, odcisnęłam większość wody ze spódniczki. Wszystko było oblepione torfem, pachniało moczarami. Ale było mi wszystko jedno. Założyłam te mokre ciuchy na siebie, narzuciłam na to spodnie od deszczu i wiatrówkę, miałam na wierzchu czapkę i rękawiczki. Zanim doszłam do miasta wszystko to wyschło, torf się wykruszył i osypal, nie zmarzłam. Na dnie torby na aparat leżały rękawiczki od deszczu więc aparat okazał się suchy. Mój telefon jest wodoodporny, tak naprawdę nic się nie stało, żałowałam tylko że nie mam jak ostrzec Magdy, ale pocieszałam się, że skoro się nie śpieszy i ma tylko górskie buty, pewnie nawet nie spojrzy na zatopione deski, bo po co. Równie dobrze (i jak się okazało bezpieczniej) jest iść bagnem po jak najgęstszych trawach. Tak jak zawsze, jak to robiłam wcześniej w miejscach gdzie nikt nie układał pomostów.
Do Kautokeino doszłam wczesnym popołudniem, jeszcze przed czwartą. Sklep na który liczyłam, ten przy moście był w remoncie, pierwszy kemping okazał się drogi. Dalszy miał tanie domki bez wygód (telewizorów, łazienek i wifi), ale z cenami co nie zabijały na miejscu. Miałam nadzieję, że Magda do mnie dojdzie, wspomniałam, że i tak płacę za domek, więc się zmieści, ale nie wzięłam jej numeru telefonu, a ona pewnie nadal zbierała borówki, bo w przeciwieństwie do mnie miała zapas jedzenia i luz. Więc nie przyszła.
Nie chciało mi się już maszerować do sklepu, z tego kempingu to było kilka kilometrów, więc tylko zrobiłam pranie, zjadłam resztki i przystąpiłam do ładowania baterii. Fajnie było mieć internet, leżeć na miękkim. Wziąć długi prysznic. Była tam kuchnia, para Niemców która przyjechała kempingowcem proponowała mi swoje jedzenie, ale to wszystko były rzeczy, których nie mogę jeść. Cały czas jeszcze miałam biegunkę, często mnie mdliło. Czekałam na nifuroksazyd, miał mi go przywieźć Jose, starałam się utrzymać bezpieczną dietę i nie pogarszać i tak nieciekawej sytuacji.
Rano poszłam zwiedzić muzeum. Nie było wcale w pięknym budynku, na który wskazywał drogowskaz tylko z kilometr dalej. W bok. Skansen i barak przypominający nasze wiejskie remizy strażackie z kolekcją przedmiotów codziennego użytku, strojów i zdjęć. Spędziłam tam przyjemne pół dnia. Pani przy kasie sporo mi opowiedziała. Muzeum wewnątrz było wyremontowane i ciepłe, miało łazienkę, nie było nikogo oprócz mnie i mogłam nawet robić zdjęcia. Ciekawe miejsce.