7 marca
Wieczorem, kiedy łaziliśmy po dolinie szukając noclegu, w ciemności na zboczach wśród płatów topniejącego śniegu, majaczyły jakieś małe, żółte kwiatki. Dopiero rano udało mi się je dokładnie obejrzeć. Malutkie, żółte narcyzy. Pojawiały się natychmiast we wszystkich miejscach gdzie zniknął śnieg. Zmrożone nocą, ożywały wraz z pierwszym dotknięciem słońca. Cieszyły bardzo po kilku dniach spędzonych wśród śniegu.
Nie mieliśmy szczegółowych planów, z doliny wychodziły dwa szlaki nad Ibon d’Archeritto i na Col de Pau. Nie mogliśmy się zdecydować i w końcu poszliśmy w kierunku Ibon d’Archeritto, ale zagapiliśmy się i minęliśmy ścieżkę (HRP) nad jezioro, odchodzącą trawersem w bok. Być może dobrze, zbocze pełne zaśnieżonych żlebów nie podobało mi się, a kiedy klika dni później widzieliśmy je z góry, ścieżkę przekraczało spore lawinisko.
Wiedziałam, że idziemy źle, ale było mi wszystko jedno. Ścieżka była ładna, a Jose Antonio szedł daleko z przodu i nie usłyszał mojego wołania. Weszliśmy w piękny, płytki żleb prowadzący do rozległej ośnieżonej dolinki. Jeszcze w żlebie dogonił nas samotny narciarz. Wysoki chudy, starszy już facet. Jak się okazało po chwili, strażak z Pampeluny. Odradził nam próbę dotarcia do Archeritto przez Col de la Ralla. Jose porozmawiał z nim chwilę po hiszpańsku. Zdjęłam okulary próbując znów przejść na angielski. Strażak popatrzył na mnie krótko i zamarł. Zapytał czy mówię po hiszpańsku, a kiedy zaprzeczyłam zupełnie mnie zignorował.
Nie zwracając na mnie więcej uwagi wrócił do przerwanej hiszpańskojęzycznej rozmowy. Przez chwilę poczułam się naprawdę głupio. Wręcz obrażona. Nie rozmawiali ze mną jakbym wcale nie istniała. Zgłupiałam do reszty kiedy rozbawiony Jose, już po odejściu strażaka przetłumaczył mi ich rozmowę.
-Strażak powiedział, że jesteś piękna.
Zatkało mnie -i co mu odpowiedziałeś? – powiedziałam myśląc o tym że Hiszpanie są dziwni. Tak błahy powód jak niebieskie oczy wystarcza do całkowitego wykluczenia. Ciekawe jak by potraktowali blondynkę…Ohyda.
-Poprosiłem, żeby jak zejdzie zadzwonił do mojej żony- powiedział Jose z rozbawieniem.
-I co?
-Zgłupiał do reszty. W Hiszpanii przyjaźń damsko męska nie istnieje- powiedział wciąż jeszcze się śmiejąc.
-ale zadzwoni do Teresy? -Upewniłam się.
– Mam nadzieję, dałem mu numer.
-Super, ucieszyłam się, od wyjścia z Lizary nie mieliśmy sieci, a Teresa lubi się niepokoić.
Po wyjściu na Foyas de Santa Maria zdecydowaliśmy posłuchać rady strażaka i wejść na Col de Pau. Stamtąd powinno nam się udać przejście HRP w kierunku Refugio Arlet. Było jeszcze wcześnie i przy odrobinie szczęścia powinniśmy byli zdążyć przed nocą. A w każdym razie tak nam się wydawało.
Wątpliwości rozwiały się na przełęczy. Trasa HRP trawersowała zaśnieżone, północne, bardzo strome zbocze, przecinając duże śnieżne pole. Zacieniona ściana, kupa luźnego śniegu. Bez szans.
Usiadłam na grani i włączyłam telefon. Pojawiła się francuska sieć. Zadzwoniłam do domu, mój mąż nie denerwuje się za bardzo, ale miło było móc sobie z nim pogadać.
-Zadzwoń do Eweliny, powiedział Bogdan. Natychmiast, coś tam się dzieje z butikiem w Paryżu, musisz z nią ustalić co dalej.
Zadzwoniłam, ale Eveline (moja paryska agentka) nie odpowiadała.
-co robimy? -zaczął się niepokoić Jose. -Nie da rady iść tak jak szlak.
Popatrzyliśmy raz jeszcze, naprawdę się nie dało. Niżej na wyższym piętrze doliny biegł ślad nart, prowadząc na przełączkę na zboczu Punta d’Rincon. Powinien się tam spotkać z HRP.
-Może zejdźmy do tego śladu i obejdźmy dołem?
– Może..- zgodziłam się bez przekonania- a może lepiej wrócić i obejść hiszpańską stroną? -spytałam na wszelki wypadek.
-nie bardzo chce mi się wracać
-ok, no to w dół.
Spróbowałam zadzwonić raz jeszcze, sieć pewnie pojawiała się tylko na grani, ale Eveline nie odbierała. Zejście wydawało się bardzo strome. Wyciągnęłam z plecaka francuski opis zimowego wejścia, który dostałam przed wyjazdem od kolegi. Zejście było wyżej. Z grani kilkadziesiąt metrów ponad przełęczą.
– Pójdę pierwsza –powiedziałam
-Ja wkładam raki powiedział Jose siadając.
Moje rakiety trzymały dość dobrze na niezbyt stromym zejściu. Zeszłam kilkadziesiąt metrów dość szerokim balkonem, opadającym stromo niemal równolegle do grani. Na wysokości siodła przełęczy zaczął się lód. Rakieta obsunęła się niebezpiecznie. Wróciłam kilka kroków do dużego kamienia i też założyłam raki. Zejście zrobiło się bardzo strome i zlodzone niemal na kość.
Jose minął mnie i zaczął ostrożnie schodzić trawersem wzdłuż skały. Poniżej nas zbocze opadało ostro i nie mogłam sobie przypomnieć czy była tam tylko lodowa ścianka czy skały.
Wbijałam mocno czekan starając się nie myśleć co jest poniżej. W tym momencie zadzwoniła Eveline.
-Nie mogę teraz rozmawiać, próbowałam się tłumaczyć.
-Jak to nie możesz?- Eveline nie chodzi po górach i próba przekonania jej, że wiszę na słabo wbitym czekanie, na zalodzonej stromiźnie zupełnie do niej nie docierała.
-To może oddzwoń za godzinę?
-Nie mogę, niżej nie będzie sieci.
-To wróć do Paryża, -Eveline za nic nie dawała się przekonać.
– Nie możemy tu stać- przerwał mi rozsądnie Jose Antonio.
– Eveline …Odezwę się jak tylko będę mogła.
-No wiesz co, oburzyła się ja tyle razy przerywałam dla ciebie swoje wakacje- Wierzyłam jej, przyjaźnimy się, pracujemy razem od lat, to była ważna sprawa…
-Eveline muszę kończyć- wiedziałam, że mnie nie zrozumie- oddzwonię wieczorem…
Zeszliśmy do Lescun. Nie mogłam tak tego zostawić, a poza tym zrobiło się zbyt późno, żeby próbować podchodzić na przełączkę. Nie wiedzieliśmy co jest po drugiej stronie, pewnie to samo, albo coś bardzo podobnego. Nie wiedzieliśmy, że niedaleko, na progu zaraz za granią była niezaznaczona na mapie cabana. Być może otwarta. Nigdy tego nie sprawdziliśmy. Widzieliśmy ją tylko z daleka.
Zeszliśmy śladem który widzieliśmy z przełęczy. Po drodze minęliśmy piękną , czystą i zadbaną cabanę (de Bonaris). Było koło czwartej. Zjedliśmy, nie jedliśmy przez cały dzień i do wieczora dowlekliśmy się jakoś do nisko położonego parkingu. Po drodze na bardzo stromej ścieżce z cabany na niższe piętro doliny pod Jose załamał się nadtopiony po południu śnieżny most nad małym, niewidocznym pod śniegiem strumieniem. J.A. wpadł cały w ponad metrową dziurę, ale jedna noga, uwięziona w rakiecie została na zewnątrz. Wykręcone kolano nie spuchło, ale bolało go jeszcze bardzo długo. Rakiety są paskudne w takich sytuacjach. Nie wypinają się jak narty. Blokują nogę w jakiejś przypadkowej, niewygodnej pozycji i pewnie najważniejsze, co trzeba by zrobić upadając, to uwolnić ze śniegu obie nogi. To trudne bo człowiek automatycznie stara się na nich utrzymać jak najdłużej.
Kilka kilometrów przed Lescun, już na asfaltowej drodze podwiózł nas jakiś myśliwy. Spaliśmy w znanej mi z poprzednich pobytów gite Maison de la Montagne (16 Euro od osoby, jest super). Skorzystałam ze stacjonarnego telefonu i pozałatwiałam firmowe sprawy. Sieci telefonicznej nie było.
Plusem tego niespodziewanego kontaktu z cywilizacją (poza prysznicem oczywiście) były zakupy. Sklep był otwarty i kupiliśmy dużo dobrego jedzenia.