To był ponury deszczowy dzień. Pokrywa chmur tak gruba, że nawet w południe, kiedy biegłam na prom było ciemno, jakby słońce wcale nie wzeszło. 2 kilometry do przystani wystarczyły żebym mocno zmokła i kiedy stałam przy recepcji czekając aż mi wypiszą bilet wokół mnie utworzyła się mała kałuża. Od czasu kiedy podobna (choć wtedy wytopiona ze śniegu) rozlała się wokoło mnie i Jose w Mehamn Hurtigruten zmienił właściciela. Legendarna norweska linia, która przez dziesiątki lat była głównym połączeniem ze światem dla małych miasteczek i wsi, przywoziła prowiant i pocztę, wywoziła umarłych w trumnach należy teraz do Brytyjczyków i stała się linią wycieczkową. Byłam chyba jedynym nie-emerytem na pokładzie i nawet poczułam się nieswojo rozwieszając na fotelach pelerynę i mokre spodnie, łażąc w skarpetkach… ale nikt mi nie zwrócił uwagi, wręcz przeciwnie dowiedziałam się jak pobrać z automatu darmową kawę.
Wiało i kiedy prom wypłynął w szersze miejsce Varanger Fiord pojawiła się męcząca krótka fala i zaczęło mnie mdlić.
Kiedy dopłynęliśmy do Vardo deszcz jeszcze się wzmógł, a wiatr oszalał. Narzucił mi pelerynę na głowę chlusnął za kołnierz. Wcześniej wypatrzyłam sobie w okolicy miasta kilka wiatek, ale czułam się źle i jednak zrobiłam rezerwację, jeszcze na pokładzie. Na tej linii nie było pułapek w postaci atakującego bez zapowiedzi drogiego wifi (jak na polskich promach), więc kiedy tylko pojawiła się sieć kliknęłam. To miało być blisko, i było, ale że pod wiatr prawie się nie posuwałam do przodu. Znów zmokłam, zmarzłam, wiatr szarpał i się zataczałam. Kiedy zbliżyłam się do kościoła wybiegł z niego mężczyzna z gołą głową i zataczając się jak i ja zamachał żebym weszła do środka. Nie chciałam, więc podszedł bliżej i zaprosił od razu po angielsku. Nie umiałam odmówić, więc weszliśmy. Myślałam, że to szalony ksiądz, a to był lokalny przewodnik. Z zapałem (pomimo tego, że nie miałam czym zapłacić, od początku, od Narwiku niosłam pobrany z bankomatu na wszelki wypadek banknot-500 koron, nigdy nie rozmieniony i nie użyty, teraz schowany gdzieś na dnie plecaka) opowiedział mi o historii ołtarza. Projekt kościoła nawiązywał do starego, spalonego budynku, ołtarz z ceramiczną płaskorzeźbą wypalono w Oslo (jeszcze w Krsitianii) i przywieziono w skrzyniach statkiem. Dla tak małego miasteczka musiał być wtedy wielkim skarbem. I robi wrażenie też teraz. Robił tym większe kiedy stałam tam sama, mokra, zmęczona, a na zewnątrz szalała wichura.
Hostel był tuż za rogiem. Ledwo udało mi się otworzyć drzwi, „wybierz sobie jaki chcesz pokój”- zadźwięczał sms od właściciela. Vardo to naprawdę koniec świata. Miasto, które wyrosło kiedyś z powodu handlu z rejonem Archangielska (i podupadło, bo teraz ośrodkiem handlu jest Kirkenes), położone dalej na wschód niż Kijów czy Stambuł, jedyne leżące w strefie arktycznej, pod koniec drugiej wojny światowej spalone przez Niemców jak większość Finnmarku, którego aż do 2020 roku było stolicą. Teraz ten okręg Norwegii zlikwidowano i powstał Troms og Finnmark- ze stolicą (oczywiście) w Tromso.
Kiedy wieczorem maszerowałam do sklepu chmury pękły i niebo zzieleniało do zorzy. Wcześniej, jeszcze w niebieskim świetle zmierzchu przebiegłam fortecę i Steilneset- pomnik poświęcony osobom straconym w Vardo za czary. Przebiegłam szybko, bo zimno i wiatr, bo źle się czułam. I wiedziałam, że muszę tam wrócić. Muszę poświęcić tym ludziom, tej historii więcej czasu. Nie wiedziałam dlaczego.
Pomnik Steilneset powstał w Vardo za wielkie pieniądze. Z pewnością musiał budzić kontrowersje. Często słyszę, że sztuka współczesna jest niezrozumiała, że nic nie warta. Tej instalacji nie sposób nie zrozumieć. Tunel z tkaniny rozpięty na stelażu przypominającym te do suszenia dorszy (jakich pełno na norweskich wybrzeżach) drży. Drżą światełka powywieszane w ciasnych oknach- każde poświęcone jednej duszy. Każde z lakoniczną przerażającą opowieścią. Po norwesku, ale są broszurki w innych językach. Zabrałam jedną ze sobą i już do końca mojej wędrówki przez Varanger towarzyszyły mi historie nienawiści, pomówień, zawiści, bezsensownej śmierci matek i żon, i kilku mężczyzn, jak sądzę samskich czarowników.
Siedziałam w tym tunelu chyba z godzinę. Nikt nie zajrzał. Wiatr jęczał, drżała podłoga. Błyskało słońce, co czasem się przedarło przez chmury. Najtrudniej było mi wrócić do szklanego budynku zaprojektowanego przez Louise Bourgeois gdzie krzywe lustra odbijają stos, czy raczej wyobrażenie stosu- krzesło z płonącym siedziskiem. Odbijają tak, że prawie z każdego miejsca widzi się jednocześnie to narzędzie śmierci i siebie. Pogięte, powykrzywiane, splątane razem. I nie można mieć wątpliwości, że zło nie zgasło. Że zawiść, nienawiść, pogarda trwają i nawet jak się obawiam znów rosną.
W południe wsiadłam w autobus co jechał z powrotem do Kirkenes i przejechałam tunelem na ląd (Vardo leży na wyspie). Wysiadłam w Komagevaer. To dolina gdzie park narodowy prawie dotyka wybrzeża. Znalazłam w niej na mapie ścieżkę, co wprawdzie dalej się urywała, ale prowadziła najgłębiej do wnętrza półwyspu. Gdyby nie wiatr (podobno wiało 100km/h) poszłabym może całkiem bez szlaku, już od tunelu, ale w taką wichurę nie chciałam.
Troszkę się stresowałam, zostały tylko 4 godziny dnia. Na mapie była chatka, nic o niej nie wiedziałam, trochę musiałam do niej zboczyć, trochę zdążyłam się zdenerwować na zapas, ale znalazłam i otworzyłam przed nocą. Wichura wyła, w dachu musiała być spora dziura, bo 2 z 4 piętrowych łóżek były mokre. Mokry też piec, mokre drewno. Nawet nie spróbowałam rozpalać. Chatka skromna, stara, ale w takich warunkach, sami wiecie- jak pałac, więc wspaniale się w niej wyspałam i byłam wdzięczna, jej, nieznanym ludziom, którzy o nią dbali, wdzięczna, że jest, że nie została zamknięta. Że chroni przed tym bezkresnym bezlitosnym niebem, co potrafi tak się rozszaleć na Varangerze. I bywa jednocześnie takie piękne, różowe, granatowe, zielone…
Rano wiatr przycichł. Wróciłam do ścieżki (czy raczej drogi- odcisku kół), zgubiłam ją zresztą zaraz kilka razy, tak była słaba i ostatecznie odkryłam gdzie się kończy. W szerokiej dolince stała pomalowana na czerwono chatka. Należała do Uniwersytetu w Tromso i była zamknięta na kłódkę.
Mocne to co piszesz o tej instalacji upamiętniającej ofiary polowań na czarownice. Nie wiem jak w Norwegii ale z tego co kojarzę w sąsiedniej Szwecji było grubo jeśli chodzi o inkwizycję. Piszę inkwizycję, ale to nie jest ścisłe określenie. Tam rozszaleli się protestanci.
Swoją drogą to nie mogłem oprzeć się wrażeniu, że odpuściłaś kontynuowanie opisu tej wędrówki. Bardzo długo kazałaś czekać na kolejny wpis….
To jest wstrząsające miejsce. I jeszcze byłam sama i uparłam się przeczytać historie wszystkich straconych, a było ich prawie setka. Przerażająca jest ta ich powtarzalność, banalność, obłęd wcale nie ewentualnych czarownic tylko sądu i donosicieli.
Nie, nie odpuściłam, napiszę, tylko miałam coś innego do zrobienia i jakoś mi czas uciekł. Staram się nie pisać na siłę, to taki bardzo spontaniczny proces, musi mi się ten tekst sam ułożyć i wtedy siadam i piszę już bez zastanowienia. Boję się, że bez twórczej weny zacznę Was nudzić, więc się nie zmuszam :)