Pomimo tego, że już nie widziałam odcisku kół nawigacja nie była problemem. Szłam przed siebie intuicyjnie, bez planu i co i rusz trafiałam na pozostałości linii telefonicznej, którą kiedyś pociągnięto przez serce półwyspu. Niewiele po niej zostało, ucięte słupy, resztki potłuczonych izolatorów. Dawały wrażenie, że idę znakowanym szlakiem. Prowadzącym tak jak chciałam z chatki do chatki- bo domki też powstały z powodu linii. Kiedyś służyły robotnikom.
Do pierwszego dotarłam już po południu. I zostałam, chociaż było wcześnie. Pogoda mętna, bardzo silny wiatr, a chatka wyremontowana i wspaniała. Miała nawet baterię słoneczną i gniazdko z telefoniczną ładowarką. Należała do Czerwonego Krzyża, na stole leżała kartka z numerem konta. Nocą wiatr przegonił większość chmur, ranek był słoneczny i mroźny. Kiedy wędrowałam w górę doliny bagienka były zeszklone świeżym lodem, ale słońce grzało, więc nie utrzymał się długo.
Poszłam troszkę za wysoko, za daleko od rzeki. Musiałam potem bardzo stromo zejść, ale trafiłam na wspaniały kanion. Zielony, omszały, z wijącym się pięknie potokiem, nietrudnym do przekroczenia (w kaloszach). Dalej zrobiło się więcej skał i już po godzinie poczułam się jak na powierzchni księżyca. Roślinność znikła, zostały tylko krzewinki pochowane w uskokach skał i wspaniałe kolorowe porosty. Szłam potokiem, aż do jego źródła, potem płaskim rumowiskiem dużych skał. Chmury przewalały się nad wygładzonym szczytem, kolejna chatka też była pomalowana na czerwono i widziałam ją już z daleka.
Dobrze było się tam schronić przed wiatrem. Ugotowałam lunch, napiłam się na zapas herbaty. To też był wspaniały domek (również Czerwonego Krzyża), choć mniejszy i słabiej wyposażony. Tu też stały zapasy na czarną godzinę, gdyby ktoś utknął. Olej, puszki z fasolką. Materace miały jasne pasiaste pokrowce. Robiły wrażenie jakby pochodziły sprzed wieku. Dalej jeszcze bardziej dziko. Labirynty skał, pogruchotanych, lub wygładzonych przez lodowiec i wiatry, obrośniętych przez wspaniałe porosty. Niesamowicie wyglądały kupki kamieni pootaczane wszystkie na raz, jakby nakryte, obleczone w ubranka. Widocznie nikt ich nie potrącał, nie przewracał do dziesiątków lat. Miałam wrażenie, że kryje się w tym jakaś wiadomość, jakiś przekaz. Podobnie nie z tego świata wydawały mi się rysy po lodowcu- jakby wydrapane pazurami. Widoki też nieziemskie. Falisty, brązowo rudy płaskowyż, a później, daleko na horyzoncie wiatraki z północnego wybrzeża. W tym miejscu pojawiła się też telefoniczna sieć, byłam prawie na grzbiecie półwyspu, stąd pewnie taka szalona wichura. Ciężko się szło. Kolejna chatka była schowana w skałach i niemalowana, ciemno brązowa. Być może nie zauważyłabym jej od razu, ale szyba odbiła blask słońca, co akurat się przedarło przez chmury. Więc skręciłam. Dobrze było się schować przed wichurą. Gwizdała i wyła przez całą noc. Ranek był zimny. Przed progiem znalazłam krąg ułożony z kamieni i on też wydał mi się magiczny. Przeraziły mnie tylko nieżywe ptaki, leżały w wiadrze na popiół. Nie wiem czy wpadły kominem i nie udało im się już wydostać, czy może miały w tym kominie gniazdo. Czułam się z nimi nieswojo, chciałam pochować, ale tak, żeby niczego nie przekładać, nie ranić ziemi. Włożyłam je pod stos kamieni w centrum kręgu. I w tym też było coś bardzo dziwnego, nieziemskiego. Taki wielki ozdobny grobowiec dla dwóch maleńkich czarnych ciałek. Nie wiem czemu wydało mi się to właściwe.
Wiatr nie osłabł wcale tego dnia. Wciąż szłam wzdłuż grzbietu półwyspu i co jakiś czas trafiałam na pozostałości transformatorów, ceramiczny, już poobrastany mchem gruz, było też kilka kopczyków. Przydały się jak osiadła chmura i widoczność ograniczyła się do kilkudziesięciu metrów. Tylko raz musiałam troszkę pomyśleć, drogę przeciął mi głęboki ciemny kanion. Trzeba było nim troszkę podejść żeby znów dało się wdrapać na płaskowyż. Niżej na moment błysnęło słońce, spadł deszcz. Kolejna chatka była czerwono-bordowa. Znów wcześnie, ale nie chciałam już dalej iść. Położyłam jeden z (4) ustawionych na sztorc materaców. Przejrzałam zapasy prowiantu i wybrałam błyskawiczny ryż zapakowany przez kogoś starannie 11 lat temu. Nadal był smaczny.
Dobrze było siedzieć na progu i patrzeć. Chatka zasłaniała wiatr, chmury szalały. Zanim zaszło słońce nazbierałam jeszcze pełen garnek bażyn. Wspaniałe miejsce.