Szlak schodził, pogoda zmętniała. Już z kilometr za granicą parku narodowego trafiłam na gospodarczy las. Gdzieś w gąszczu pracowali drwale. Nie byłam pewna czy odgłosy zagłady drzew nie dobiegają też z doliny, z Norwegii. Na szczęście znów weszłam do rezerwatu przyrody. Skarsasfjallets był pozarastany i dziki. Ścieżka przecinała liczne potoczki, las był pełen martwego drewna, zbutwiałych pni. Mijałam łany wspaniałych paproci, kępy mchów. Zbierałam (już sflaczałe) jagody, trafiały się też resztki borówek. Było mnóstwo łochyń, ale starałam się po nie często nie sięgać. W kolejnej dolince leżała mała letniskowa wieś. Próbowałam wyrzucić chatkowe śmieci, ale nigdzie nie było kosza. Przed mostem na Goralven biwakowała rodzina z piątką nastolatków. Poczęstowali mnie kawą z termosu. Dzieci starały się wędkować. Wszyscy poza najmłodszą dziewczynką byli niscy, ciemnowłosi. Ojciec rodziny powiedział, że pochodzi z Chile, ale od niemowlęcia wychowywał się w Szwecji, był adoptowany. Nie spytałam, ale pomyślałam, że to musi być patchworkowa rodzina. Oboje partnerzy z własnymi dziećmi i mała (na oko niespokrewniona z innymi) bielutka Szwedka prawdopodobnie z poprzedniego związku poprzedniej partnerki… To było tak bardzo szwedzkie, zawsze mi się w tym kraju podobało. Zaczęło mżyć, pomimo tego tylko ja schowałam się w wiatce. Żadne z dzieci nie złowiło ryby, ale zabawa była najwyraźniej wspaniała i w końcu nawet najmłodsza (jak mi się zdawało nieco znudzona) poprosiła o przynętę i wędkę i dołączyła do reszty. Ponieważ spytali czy mogą mi jakoś pomóc, zostawiłam im torbę taszczonych z Fulufjelletu śmieci. Mieli samochód.
Za mostem znów weszłam w gęsty las. Chatka nie leżała daleko, więc nawet nie zmokłam. Była malutka, bez łóżek (zsunęłam ławki) z piecem i drewnem, ale nie rozpalałam. Było mi ciepło. Tylko po wodę było dość daleko, kilkadziesiąt metrów do strumienia.
Rano była taka mgła, że pomyliłam ścieżki. Zawróciłam, kiedy rozpoznałam piękne mrowisko, które chciałam sfotografować wieczorem, a było zbyt ciemno. Podchodziłam, teren znów zrobił się skalisty, las wyłysiał. Skały były mokre i śliskie, idąc ostrożnie przyglądałam się wspaniałym porostom, kolorowym jak egzotyczne rośliny, porozrastanym i starym. Musiały mieć już dziesiątki lat. Piękne były też pojedyncze drzewa. Karłowate, powykręcane.
Wiatr wzmagał się. Cieszyła mnie bliskość chatki. Była wielka, pusta i zimna, w szafce znalazłam trochę jadalnych resztek, na ścianie wisiała mapa z naniesionymi schronami. Miło było popatrzyć, że to nie koniec, że mogłabym minąć szosę i zejść do Salen lasem nie drogą. Fajna chatka. Tylko po wodę musiałam daleko wrócić. Aż do płytkiego rozlewiska. W siekącym deszczu to nie było nic przyjemnego.
Posiedziałam z godzinę, pogoda się nie zmieniła. Ubrałam się tak szczelnie jak umiałam i okazało się, że odkryty, wystawiony na lodowaty wiatr odcinek właśnie się skończył. Szlakowe znaki wprowadziły mnie w piękny kanion, pojawiła się bujna roślinność. Majestatyczne, czekoladowe (bo uschnięte) paprocie, jaskrawo rude krzaczki jagód, zsiniałe z zimna listki łochyń były jak dywan puchaty i kolorowy. Czym niżej tym więcej pokręconych drzewek. W skalnych rozpadlinach utworzyły się omszałe stawki, mgła zabrała mi daleki widok, a wzmocniła kolory. Było pięknie. Wspaniała późna jesień. Kiedy mijałam jeziorko deszcz zamienił się w mokry śnieg. Na podejściu znów dorwał mnie wiatr, ale ten już chyba ostatni fjell nie był długi, ścieżka opadła stromo w las. W wiatce siedziała para spacerowiczów. Dali mi buteleczkę z wodą, bo choć wszystko wokół ociekało, nigdzie nie było rzeczki czy źródła. Nawet głębszej kałuży (miałam filtr).
Planowałam zanocować w kolejnej chatce. Roztaczały się z niej dalekie widoki w tą pogodę mało użyteczne, ale liczyłam, że to się zmieni. Szłam powoli, myślałam, że nie trzeba się już nigdzie śpieszyć. A w chatce był zepsuty piec. Byłam mokra i zależało mi żeby się wysuszyć. 6 km dalej leżał kolejny schronik. Nie przy szlaku, ale niedaleko i byłam przekonana, że zdążę. Kiedy podchodziłam na grzbiet wiatr wyrwał dziurę w chmurach. Słoneczna plama musnęła dalekie rozlewiska wielkiej rzeki. Pomyślałam że muszę sprawdzić na mapie co to, ale oczywiście nie teraz, bo trzeba gnać.
Chmury rwały się wspaniale nad płaskowyżem, słońce zachodząc podświetlało mgłę. Nad rozlewiskami wyrosła tęcza. Zbiegłam ze wzgórza w samą porę, żeby dotrzeć do domku za dnia. Nie byłoby problemu i w nocy. Odbicie od szlaku okazało się szeroką kładką. Okrążała jeziorko. Chatka inaczej niż poprzednie była pomalowana wewnątrz i na zewnątrz. Na łóżkach leżały miękkie materace. W kącie stała maszynka do rozłupywania drewna. Z latarką wybrałam się do drewutni, a tam same grube kłody. Namęczyłam się okrutnie żeby pociąć je na nadające się do łupania odcinki. Zrobiło mi się tak gorąco, że większość szczapek została dla następców.
Zostawiłam też resztki jedzenia- torebkę suszonych buraczków, trochę włoszczyzny. Kiedy w lutym nocowała tam Agnieszka nie było już po tych warzywach ani śladu.
Wyszłam późno. Pogoda już się nie poprawiła. Padało. Pomimo tego planowałam zrobić duże zakupy i obejść wszystkie pozostałe chatki. Gdyby iść odpowiednio pokrętnie to mogłoby zająć nawet 3 dni. Zaraz za końcem Sodra Kungsleden powinna leżeć duża ICA. Już niemal widziałam te wszystkie smaczne rzeczy na półkach. Już czułam zapach… Może dlatego niemal wpadłam na dziewczynę z psem. Szczupła, ubrana kolorowo jak biegacze pomachała mi i poleciała dalej. Pies był mokry.
W deszczu minęłam okazałą bramę znaczącą początek szlaku. Parking był pusty, a i tak nie od razu zrozumiałam, że sklep nieczynny. Zamknięty, bo skończył się sezon. Poczułam się strasznie rozczarowana. Byłam głodna, od dawna jadłam przypadkowe resztki, miałam plany na kolejne dni…
Z braku innego wyjścia ruszyłam w stronę Salen szosą. Przeszłam z kilometr, kiedy zatrzymał się koło mnie samochód. Za kierownicą starsza kobieta, z tyłu pies.
-Nie poznajesz?- spytała zdziwiona- minęłyśmy się przecież rano na szlaku!
– Poznaję- wydukałam z opóźnieniem- tylko minęłam bardzo młodą dziewczynę…
Uśmiała się. Była nauczycielką wf, już na emeryturze. Biegała codziennie z psem, co najmniej 10 km. I chyba ta jej świetna forma, płynne ruchy spowodowały, że nie zauważyłam lat. Miała piękny uśmiech, czułam że jest tutaj szczęśliwa.
Odwiozła mnie na przystanek w Salen. Zjadłam, próbowałam odjechać stopem, dwukrotnie podwoził mnie ten sam autobus i dwukrotnie kierowca zbywał moją próbę kupienia biletu mówiąc- kolejnym razem. Skręcał do wsi, ja zostawałam na szosie i znów mnie nikt nie zabierał, lub zabierał na kilka krótkich kilometrów. Dotarłam tylko do Malung. Nie było połączenia do Goeteborga, autostop znów nie zadziałał. Pożałowałam, że nie pojechałam do Oslo, to byłaby ta sama droga. Szwedzkie połączenia nieodwołalnie prowadziły przez Sztokholm. Jak niepyszna poczekałam na autobus do Borlange (a mogłam tam bezpośrednio pojechać!). Przesiadłam się w inny jadący na południe i wysiadłam w Sater. W pobliskim rezerwacie wypatrzyłam na mapie chatkę. Szłam do niej nocą. Świecił księżyc. Nizinny las pełen wielkich liściastych drzew wydawał mi się przerażający i groźny. Pachniało wilgocią, butwieniem. Podobnie pachniała chatka, ale i tak bardzo mi się podobała. Malutka, staroświecko urządzona, pomalowana na jasne kolory. Deszcz stukał milutko w szczelny dach, szumiała rzeczka. Do szyb kleiły się wpół zgniłe opadłe liście osik. Ta inna „niegórska” późna jesień też była na swój sposób piękna. Spędziłam w rezerwacie cały dzień.
W Sztokholmie wsiadłam w nocny pociąg do Malmo. Przesiadłam się w podmiejski do Trelleborga i zdążyłam na nasz świnoujski prom. Poszło szybciej niż gdybym popłynęła do Gdańska i chyba nawet nie było dużo drożej. Ten pociąg był wyjątkowo tani, miał tylko siedzące miejsca i co zapowiadano na dworcu kilka razy nie było w nim żadnego jedzenia.
Moja wędrówka przez Skandynawię zajęła (tym razem) 2 miesiące. Od 10 sierpnia do 9 października. Nie wiem ile przeszłam kilometrów. I choć połączyłam punkty na mapie w ciągłą linię przez cały półwysep i dodatkowo dokończyłam ciąg szwedzkich gór, w mojej głowie rysowała się siatka możliwości. Wzdłuż, w poprzek i znikąd donikąd… Byłam zadowolona, że wystarczy mi ich na lata, może nawet (jeśli będę oszczędna) na zawsze. To jednak ogromny półwysep!