Reunion z północy na południe wyspy.

Nie wyrabiałam się ostatnio z blogiem, narobiło mi się zaległości. Na Reunionie byliśmy w listopadzie 2024 z Jackiem i Dorotą świętując okrągłe urodziny moje i Jacka.

Tekst ukazał się w Magazynie Góry. W galerii na koniec jest mnóstwo zdjęć, ale nie umiałam sobie ich odmówić.

Jako dziecko rysowałam mapy samotnych wysp. Poziomice wznosiły się od razu stromo, kolory, jak to na mapie żółkły i pomarańczowiały. Ideał powinien był być niewielki, taki żeby dał się przejść pieszo w kilka dni, zasobny w tropikalne owoce i wodę, w części pustynny, w części zalesiony. Klimat łagodny, zwierzęta niegroźne i małe. Wokół bezkresny ocean. To wszystko zostało w strefie marzeń, kiedy dorosłam pociągały mniej egzotyczne góry.

Czas leciał i na moje konto wpłynęła pierwsza w życiu emerytura. Przedziwnie egzotyczna rzecz, dość obrzydliwa, więc postanowiłam się jej niezwłocznie pozbyć. I tak znalazłam się w samolocie do Saint Denis. Z góry Reunion wyglądał jak moje dziecięce rysunki. Samotna góra na błękitnym oceanie. Piękna, przyjazna. Niby Afryka, ale w Unii Europejskiej, waluta też dobrze znana -euro, połączenia telefoniczne jak we Francji (w teorii, bo w praktyce Internet mi nie zadziałał), opieka lekarska, zwyczaje, transport publiczny, europejskie. Klimat łagodny, brak chorób i niebezpiecznych zwierząt. Do tego sieć pieszych szlaków z najdłuższym, biegnącym z północy na południe GRR2. Przyleciałam z parą przyjaciół, dla oszczędności kupiliśmy tylko jeden bagaż, nie mieliśmy nawet podręcznych. Po rozpakowaniu go nasze drogi się rozeszły.

Choć GRR2 zaczyna się u podnóży gór wyszłam z wybrzeża. Dobrze było popatrzeć na szare fale, powdychać wilgoć i sól. W spokojny niedzielny poranek muzea na głównej ulicy były chłodne i puste. Obrazy Impresjonistów, wymieszały się moim zmęczonym długim lotem umyśle z fotografiami nocnych walk kogutów, kilkusetletnie drzewa w ogrodzie botanicznym zlały ze straganami pełnymi tropikalnych owoców. Wystraszyłam się, że zapomniałam wody, ale przy wyjściu na szlak był kran. Panie otulone powiewnymi szatami (takie noszą tylko uciekinierki z sąsiedniej francuskiej wyspy-Majotty) zaprosiły mnie na kurczaka i pieczone banany. Przebiegł mi drogę kameleon. Dopadł mnie deszcz. Nocowałam w altance na miejscu piknikowym i do pierwszego schroniska dotarłam dopiero rano. Dorota z Jackiem (którzy tam podjechali) wracali właśnie z Roche Ecrite, znanej z fantastycznego widoku, rozczarowani, była gęsta mgła. Na Reunionie poranki zwykle bywają piękne, a popołudnia deszczowe. Długa bardzo ostra grań prowadząca do Dos d’Ane była jednym z najpiękniejszych miejsc na szlaku, pomimo tego, że cały czas szłam w chmurze. Tropikalny las wyglądał bajkowo, zaznaczone na mapie miejsca biwakowe nie kusiły, nie było wody. W poszukiwaniu kranu doczłapałam do wsi, sprzedawca w sklepie polecił mi niezaznaczoną na mapie altankę w parku przy urzędzie miejskim. Przez całą noc wydzierały się stada kogutów, rano dostałam sms od Doroty, wracali do Saint Denis po namiot. Szlakowe schroniska (gite), na które liczyli były już zarezerwowane, przyjechaliśmy w zbyt popularnym momencie, w listopadzie we Francji jest sporo wolnych dni i na wyspie niestety był tłok. Jak wielki zorientowaliśmy się dopiero następnego dnia, pierwsze dwa odcinki szlaku szczęśliwie były mniej popularne.

Ja też się wybrałam do miasta, wolny dzień bardzo się przydał, tuż przed wyjazdem upadłam na kolano i noga mi spuchła. A wyspa była pełna stromizn. Zejście z Dos d’Anne do Cyrku Mafate uchodziło za jedno z trudniejszych, rzeczywiście było tam kilka łańcuchów. Na dole pierwszy raz zobaczyłam helikoptery. Jeden za drugim zniżały się z ładunkiem, odlatywały też objuczone. Do cyrku nie prowadzi żadna droga, jedzenie, wszystko czego potrzebują mieszkańcy i turyści lata, odlatują też odpadki i śmieci. Huk silników nie ustał w zasadzie przez cały dzień. Potęgowały go ściany wąwozu tak pięknego, że się zgubiłam i zamiast się wdrapać na zbocze wraz z GRR2 zapędziłam się za daleko i wracając (inną drogą)  nadłożyłam z 10 kilometrów. Nie żałowałam, widoki z kanionu były wspaniałe, poza tym była tam woda i nie musiałam jej dużo nieść.

Liczyłam na to, że spotkam przyjaciół w Aurere, ale był tam ogromny tłok, znikła telefoniczna sieć i dopiero kilka dni później dowiedziałam się, że Dorota upadła i uszkodziła kolano. Nocowałam na ślicznym kempingu. Przez cały kolejny dzień szłam przez cyrk. Szlak pełen roznegliżowanych ludzi, często biegaczy kluczył, opadł tysiąc metrów by przekroczyć znaną mi już rzekę, i znów wdrapał się na przeciwległy stok. Był taki upał, że zboczyłam w kierunku malutkiej wsi, bo na mapie wypatrzyłam tam kran. Panie przy piknikowym stoliku dawały znaki, że pryska, ale było mi wszystko jedno, odkręciłam i wylałam sobie wodę na głowę. Musiałam posiedzieć w cieniu, żeby minęła fala duszących mdłości. Ruszyłam pod wieczór. Orangers podobnie jak wszystkie osady w Cyrku Mafate zbudowali niewolnicy zbiegli z plantacji trzciny cukrowej. Ta wieś była jednak malutka, kemping zupełnie pusty, byłam sama. Właściciel pozwolił mi gotować w kuchni, zaprosił mnie nawet na naleśniki, a rano przyniósł mi marakuję z ogrodu. Być może z powodu wyrzutów sumienia, choć to raczej nie była jego wina. Stolik na, którym położyłam telefon do ładowania był mokry. Aparat zalał się i przestał działać. Zostałam bez mapy i bez kontaktu ze światem. Przez cały dzień szłam kierując się tylko oznakowaniem w terenie. Nie było idealne i kilka razy się pogubiłam, zwłaszcza, że przebieg szlaku był nieintuicyjny. Znów zeszłam na samo dno kanionu żeby w straszliwym upale wdrapać się po rozgrzanych skałach na drugi brzeg. Czułam swąd topiącej się karimaty, byłam spieczona jak burak. Podobnie wyglądała para, która mnie minęła- w przeciwieństwie do mnie nie ubrana w długie spodnie i długi rękaw, a wręcz rozebrana jak do kąpieli. Współczułam im. 

Tym razem  rozbiłam namiot na środku wsi. To miejsce wskazał mi właściciel baru. Były tam piknikowe stoliki, prywatność zapewniła wieczorna mgła. Nikt mnie nie niepokoił. Nouvelle to stolica Mafate. Rano minęłam urząd i szkołę. Malutkie szkoły były też w innych wsiach. Słyszałam, że uczęszcza do nich po kilkoro dzieci. Były też malutkie kościółki. Wszystko podobnie jak domy, gite i sklepy  zbudowane z arkuszy falistej blachy. Otoczone owocowymi drzewami. Łanami kwiatów. Pomarańcze, które kupiłam w jednej z osad były tak słodkie, że zjadłam je wraz z białym miąższem, a na koniec dojadłam też pomarańczowe resztki skórki (bo nie wiedziałam gdzie je wyrzucić). Też były słodkie. Reunion mierzył się z plagą szczurów i liczne tablice zakazywały wyrzucania jedzenia. Francuscy turyści chyba bardzo się tym nie przejmowali. Widziałam jak rzucają ogryzki w krzaki. Pobocza ścieżek dosłownie zasypały papiery. Białe, toaletowe. Były ich tysiące, leżały wszędzie. Brzydziły mnie, podobnie jak objuczone piwem helikoptery i cały ten monstrualny, masowy biznes, w sercu parku narodowego.

Ostatnią wsią w cyrku Mafate jest Marla. Tu było już troszkę mniej gite, a więcej zwykłych domów. Widziałam krowy i kozy. Było też chłodniej. Z La Breche był wspaniały widok w tył na Mafate, ale sąsiedni cyrk- Cilaos tonął w chmurze. Zejście strome i długie, dość zatłoczone. Las magiczny, żółte brody porostów, białe kwiaty wydawały się świecić we mgle. Szlak zbiegł do asfaltowej szosy. Było tam miejsce piknikowe, zupełnie puste. Deszcz zgęstniał, więc rozbiłam namiot przy altance, podobnie jak to zrobiłam wcześniej. Nie spodziewałam się, że do nocy wypełni się każde płaskie miejsce. Gąszcz namiotów! Wszyscy przyjechali samochodami. Nie byli zmęczeni jak ja, mieli zapasy, alkohol. Hałasowali i nie mogłam spać. Kiedy ucichli przyjechała jeszcze jedna para. Rozbili się tuż obok mnie. Odgłosy seksu nie dały mi zasnąć do rana.

Odcinek szlaku prowadzący kanionem był zamknięty ze względu na obryw. Musiałam obejść szosą do GRR1. Cilaos wyglądało pięknie w porannej mgle. Zrobiłam zakupy, odważyłam się podładować telefon (w kościele były dostępne gniazdka). Czasem działał, a czasem się niestety zawieszał. Złapałam jakiś strzęp wiadomości od Jacka, nie udało mi się odpowiedzieć. Do wieczora wdrapałam się do miejsca gdzie mapa zapowiadała wodę. Rzeczywiście było tam źródło. Była też przestronna wiatka,  nauczona doświadczeniem poprzedniego dnia odeszłam od niej jak najdalej. Szlak z Cilaos na Piton de Neiges uchodzi za jeden z najbardziej popularnych na wyspie. Nie miałam żadnych wątpliwości, że to prawda Ilość papierów toaletowych zbijała z nóg, najwięcej było ich za altanką. Kilkaset metrów kwadratowych poszycia iglastego lasku- doszczętnie białe! Na jedynym wygodnym płaskim miejscu stał namiot. Od niego też odeszłam jak najdalej, kto wie co się tam będzie działo w nocy. Rozbiłam się w krzakach dużo niżej, a zjeść wróciłam do wygodnej altanki. Myślałam, że namiot jest pusty, że czeka na kogoś, kto się wybrał na szczyt. Wyglądał jak wszystkie na wyspie- najtańszy kupiony w Decathlonie przy lotnisku. Bardzo się zdziwiłam widząc, że ktoś z niego wychodzi, jeszcze bardziej kiedy rozpoznałam Jacka! Z kolanem Doroty było źle, noga spuchła i nie chciała się zginać. Mojej już się poprawiło, więc oddałam przeciwbólowe. Spędziliśmy w altance miły wieczór. Noc była krótka i głośna. Już po północy pojawiły się pierwsze grupy w drodze na szczyt. Znów nie udało mi się wyspać.

Większe nadzieje wiązałam z wierzchołkiem wyspy. Noc na 3000 metrów jest zimna i nie spodziewałam się tam tłumu namiotów. Przyszłam wcześnie. Przytachałam z biwaku 6 litrów wody. W schronisku można było ją tylko kupić (5 euro za litr), na mapie też nie widziałam jej nigdzie aż do Bourg Murat. Na przełęczy było jeszcze zielono, czym wyżej tym bardziej kamieniście. Szczyt goły, surowy, skalisty widoki długo zasłaniała mgła, przetarła się dopiero przed wieczorem. Miejsca biwakowe były rozrzucone po całej grani, wysprzątane i otoczone murkami. Wybrałam dość odległe od szczytu. W sąsiednim skryła się para z Berlina (uśmialiśmy się z tego bardzo, nie dość że Szczecin i Berlin są blisko, to jeszcze wcześniej mieszkali w gite z Dorotą i Jackiem). Zachód słońca był wspaniały. Chmury darły się na okolicznych szczytach, pojawiło się widmo Brokenu. Noc chłodna, wietrzna, ale nie zmarzłam. Pierwsi ludzie przywlekli się na długo przed świtem i każdy kolejno świecił latarką na mój namiot. Fakt, był inny i nie pochodził z Decathlonu. Niestety jest dość przezroczysty i błyski mnie budziły.  Wstałam i sfotografowałam wąż latarek. Ciągnęły się przez kilka kilometrów! Świt był łagodny, różowy, mniej dramatyczny niż zachód. Z góry widzieliśmy całą wyspę.

Musiałam wrócić do szlaku. Tuż za schroniskiem zapamiętałam sporą kałużę. Nabrałam wody (do przefiltrowania). GRR2 długo szedł granią, krawędzią cyrku, zanim opadł wraz z błotnistą rzeczką. To była tak wielka zmiana, że aż poczułam się oszołomiona. Pusto i prawie żadnych papierów!

Zejście było zawiłe i długie, szybko pojawiła się mgła. Znów wędrowałam magicznym lasem. Bardziej czułam niż widziałam skraj urwiska, brnęłam w błocie, przeciskałam się przez gęste gałęzie. Tuż za Piton Tortue wyszłam poniżej chmur. Las znikł i pojawiły się pastwiska. Rozbiłam namiot na szlaku, blisko wodopoju dla krów. Mogłam pójść jeszcze kawałek dalej, ale woda to luksus, a wiedziałam, że za mną nie idzie już nikt oprócz Niemców. Doszli chwilę przed zmrokiem. Chłopak był słaby, czymś się struł. Oddałam mu lekarstwa na żołądek. Poszli do szosy z nadzieją na stopa do Bourg Mourat. Ścieżką to wcale nie było blisko. Jej przebieg nie pokrywał się ze śladem z mapy.cz. Doszłam do centrum wczesnym przedpołudniem wreszcie wyspana i wykąpana (w poidle). Pan w barze gdzie wpadłam na jajecznicę ostrzegł żebym zabrała dużo wody. Nerwowo przeszukałam mapę. Nic. Nie było już nic aż do wybrzeża! Ani źródła, ani kranu, ani stawu. Trochę mnie to zbiło z tropu. Nie miałam siły dźwigać więcej niż 7 litrów. Jedyne pocieszenie to schronisko, gdzie pewnie można będzie coś kupić. Za miastem wędrowałam miedzami, wśród chaszczy na zboczach małych wulkanów. Nadeszła mgła, potem deszczyk. Znalazłam łączkę na skraju urwiska. Był tam ślad po ognisku i wspaniały poranny widok w dół.

Szlak kilkukrotnie zbliżał się bardzo do szosy. Minął miejsce piknikowe- Piton Textor, cysternę strażacką (żeby pobrać z niej wodę trzeba by mieć cienki wężyk, taki jak dla camelbaku, długi przynajmniej na metr- ja nie miałam) i kapliczkę. Z grani przy Plateau des Bazaltes był daleki widok na dolinę. Opadała na wschodnie wybrzeże. Zejście strome, potem długi pylisty marsz przez stare piaszczyste pole lawowe. Tuż przed schroniskiem (do którego trzeba by z kilometr zboczyć) dopadły mnie roje spragnionych meszek. Myślałam, że mnie zjedzą żywcem! Zamiast na wulkan pobiegłam dalej szlakiem i zwolniłam dopiero na parkingu. Tu lekko wiało, więc mogłam oddychać. Pomyślałam, że trzeba przeliczyć wodę i z przerażeniem odkryłam, że zostało mniej niż dwa litry. Drogowskaz wskazywał 18 kilometrów do gite. Zejścia, a to mnie najbardziej męczyło. Nie było szans żebym zdążyła przed nocą. Tymczasem podjechały dwa samochody. Grupka starszych Francuzów zbierała się do powrotu w doliny. Odważyłam się wykorzystać radę pana z baru. Podeszłam i spytałam czy nie mają może niepotrzebnej wody. Mieli resztki. Zlali mi je wszystkie do butelki- mniej niż litr. – Tam podejdź- wskazali kolejny samochód. Młodzi umięśnieni mężczyźni, biegacze mieli w bagażniku 15 litrów w dużych baniakach. Wzięłam 2 litry. Wycieczka odetchnęła z ulgą. Przed odjazdem oddali mi też dużo słodyczy (których nie potrzebowałam, miałam co jeść). Podziękowałam, bo byli bardzo mili. Baton energetyczny, orzechy i obtoczone w kryształkach cukru galaretki- pyszne.

Zejście początkowo łagodne, biegło skrajem urwiska ponad świeżym, jeszcze niezarośniętym polem lawowym z widokiem na czynny wulkan- Piton de la Fournese, który tego roku akurat nie dymił. Surowe, gołe czarne zbocza wyglądały nieprzyjemnie i wcale mnie nie kusiły. Potem dowiedziałam się, że Dorota i Jacek wybrali się na krater z przewodnikiem i byli zadowoleni. To przynajmniej rozwiązało im problem wody. Ta, którą dostałam wystarczała na kolację i śniadanie, więc się nie śpieszyłam. Po drodze widziałam mnóstwo wspaniałych kwiecistych łączek, miękkich trawek, balkoników z dalekim widokiem. Minęłam je i potem było mi żal. Ostatnie możliwe płaskie miejsce tuż przed stromizną było żwirowe i malutkie wciśnięte pomiędzy kolczaste krzewy i skały. Z pobliskiego krateru miałam wspaniały daleki widok w dół, aż na ocean. Słońce zaszło jaskrawo i tak też wstało. Zejście było długie i strome. Bez ścieżki. Skakałam po zarośniętych płatach lawy, wśród gęstej kolczastej roślinności. Minęłam jeszcze więcej małych kraterów. Czym niżej tym było cieplej. W lesie dusił się potworny upał. Musiałam zejść 2000 metrów zanim pojawiła się droga. Za jej zakrętem leżała gite Base Valle. Ledwo się tam dowlekłam. Pierwsze, o co poprosiłam to woda. Wylałam ją sobie na głowę. Pan schroniskowy pokazał mi gdzie jest prysznic. Byłam mu niezmiernie wdzięczna. Kilka minut pod zimnym strumieniem trochę pomogło, ale musiałam przesiedzieć z godzinę, wypić, ochłonąć. Przed wyjściem zmoczyłam sukienkę. Południe wyspy było gorące, prawie bezwietrzne i duszne. Schodziłam lasem porośniętym pnączami wanilii, wzdłuż kamiennego koryta rzeczki gdzie czaiły się roje komarów (a zdarza się, że przenoszą dengę). Były małe, podstępne, nie bzyczały, gryzły po cichu, na skórze nie pojawiały się bąble. Odstraszający spray użyty w tym ogromnym upale dusił tak, że mi się zbierało na mdłości. Odetchnęłam dopiero na wybrzeżu. Wielkie fale niosły ze sobą przyjemną wilgoć i tęcze. Niebo było nieskazitelnie błękitne. Nocą wcale się nie ochłodziło. Biwakowałam na gołej skale z widokiem na bezkresny ocean. Ziemia była tak ciepła, że czułam się jak na patelni, a bałam się spać obok namiotu, bo komary. Rano przeszłam jeszcze kilkanaście kilometrów szlakiem wzdłuż wybrzeża. Za Saint Philippe czarne bazalty wbijały się w spieniony ocean. Plaża (z zakazem kąpieli) lśniła od cytrynowych kryształków, lawowe pole porastały kolorowe porosty, wyżej pionierskie rośliny, paprocie, kwiaty. W tropikalnym wilgotnym i gęstym lesie gryzły komary. Na skraju lawy utkwił rdzewiejący wrak. Nie doszłam do Bois Blanc, nie dałam rady. Wdrapałam się lawowym polem do szosy. Krew z nosa poplamiła mi sukienkę. Machałam, ale nikt nie stanął. Turyści mnie omijali wzrokiem. Długo czekałam aż zatrzymał się miejscowy mężczyzna. Jechał na północ i choć chciałam wysiąść na pierwszym przystanku zawiózł mnie aż do Saint Benoit. Po drodze stanęliśmy kilka razy. Widziałam kościół cudem ocalony w morzu lawy i piękny wiszący stary most. Jadłam liczi świeżo zebrane z drzew. W Saint Benoit złapałam autobus z powrotem w góry. Wybrzeże było dla mnie zbyt gorące, musiałam się schłodzić.

Ostatni dzień na wyspie spędziłam na wspaniałym krótkim szlaku. Zbiegał wzdłuż wąwozu Takamaka. Był pusty, stromy i trudny. Górna część składała się z samych drabin. Było ich ponad 30. Z trawersu wysoko ponad dnem doliny widziałam kilka z kilkudziesięciu wodospadów. Na ostatnie, ponoć najwspanialsze się spóźniłam. Znów byłam na północnym wybrzeżu i przyszła popołudniowa mgła. Szkoda. Według męża, który był na Reunionie na kanionach to jedno z najpiękniejszych miejsc tej wyspy, choć mi wydawała się cała piękna.

Informacje: z Paryża latają tanie linie Corsair i French Bee. Lata też droższy Air France. Na wyspie jest dobry i tani transport autobusowy. Biwakowanie (dyskretne) jest dozwolone tylko nocą (jak w innych górach Francji), szlaki zadbane i oznakowane. W sklepach jest to samo co w Europie, w podobnych cenach, w sklepikach w Cyrku Mafate poza piwem są konserwy, rybki, fasolka. Bywają słodycze i chleb. W restauracjach i barach – pyszne kreolskie dania, raczej tanie. Prawie wszyscy turyści to Francuzi. Miejscowi to głównie Kreole. Jak wspomniał pan w jednej z gite: „mamy tu wszystkie kolory skóry i wszystkie religie, i nie mamy żadnych problemów”. I tak to właśnie wyglądało. Raj, bez przemysłu i z przestarzałym rolnictwem, zależny od importowanej żywności, utrzymywany przez Francję, ale szczęśliwy i piękny.

Trzeba by spędzić tam więcej czasu niż krótki urlop żeby móc go trochę lepiej zrozumieć.

Share

4 komentarze do “Reunion z północy na południe wyspy.”

  1. Ale numer!
    Nie miałem pojęcia, że odwiedziłaś tę egzotyczną wyspę rok temu. Szkoda, że relacja (taka krótka) dopiero teraz. Niemal zbiegła się w czasie z moim powrotem z Reunionu.
    Byliśmy tam kilkunastoosobowa grupą (z inicjatywy naszego kolegi, wieloletniego speca od ciekawych górskich destynacji) przez ponad 2 tygodnie w maju br., więc od powrotu (26/27.05) nie minęły jeszcze 2 tygodnie!
    Potwierdzam, że wyspa jest niesamowita. Jako obszar trekkingowy b. ciężka, ze względu na teren. Straszne stromizny i przewyższenia. Turyści długodystansowi z dużymi plecakami wędrujacy non-stop z namiotem i pełnym sprzętem kempingowym są znikomą mniejszością – gros ludzi na szlakach to operujący na lekko z lokalnych baz noclegowych.
    Za to krajobrazy i flora – niesamowite. Roślinność to skrzyżowanie parku jurajskiego (bez dinozaurów, nie licząc drobnych jaszczurek) z karbonem wiecznie żywym – te rosnące masowo paprocie drzewiaste robiły niesamowite wrażenie, zwłaszcza na początku.
    Dzika fauna dość skromna, nie licząc ptaków, jak to na wulkanicznej wyspie mocno izolowanej geograficznie od kontynentów. Ale jaszczurki i gekony fajne, pająki też. Na żółwie morskie zabrakło czasu i warunków. Niesamowite bogactwo jest na rafie, ale to mogliśmy podziwiać tylko w miejscowym akwarium /oceanarium w St. Giles – nie mieliśmy sprzętu do snorkelingu, a opcja skorzystania z kajaków z przezroczystym dnem iluzoryczna. Przez 3 dni pobytu nad oceanem po skończonym treku była sztormowa pogoda, wiatr na plaży głowę urywał, wykąpaliśmy się w dniu odlotu do domu.
    Pozdrawiam

    1. Widzę że jak zwykle chadzamy tymi samymi drogami :). Wrażenia też podobne, choć przerażał mnie tlok zwłaszcza w Cyrku Mafate i śmieci na szlakach. Paprocie drzewiaste (piękne!) Jak doczytałam są obcym inwazujnym gatunkiem podobnie jak wiele innych wspaniałych roślin, które też bardzo mi się podobały. Potęga nieświadomości…
      Pozdrawiam z pociągu, jadę w góry :)

      1. Relację przejrzałem szybko, ale dopiero teraz zerknąłem na fotki. W końcu trochę podobne do tych, co sami robiliśmy ;) Ale teraz widzę, że udało Ci się złowić kilka fajnych gatunków, których my nie widzieliśmy – kameleon prześliczny, no i ten dziwny gryzoń tenrec rodem z Madagaskaru.
        Co do paproci, to znów sprawdza się „I zasada flory egzotycznej”:
        „Co u Ciebie w domu rośnie w doniczce, TAM będzie dawać Ci cień”
        Sformułowałem kiedyś w Nepalu, chowając się przed słońcem pod rozłożystą gwiazdą betlejemską :)
        Pozdrawiam raz jeszcze
        PS. Aha, mała korekta odnośnie wody w schronisku pod Piton de Neiges (Gite de la Caverne Dufour): Owszem, woda pitna tylko butelkowana do kupienia, ale w łazienkach/toaletach jest woda do mycia w umywalkach z oszczędnościowym zaworem, nadająca się do przegotowania. W każdym razie herbatę zrobić czy zalać wrzątkiem liofila się dało. Ciekawostka: naszemu koledze, który podobnie jak Ty biwakował w namiocie na szczycie, jakiś okaz miejscowej fauny zrobił włam do plecaka, wygryzając dziurę w cordurze; nie wiemy, co to było, gryzoń czy ptak.

  2. W listopadzie w schronisku Piton de Neiges nie wpuszczano nikogo do łazienek, przed schroniskiem stał śmiedzący kibelek bez wody. Może brakowało w ich banisku na deszcz? Też się zdziwiłam.
    Miło mi, że jednak obejrzałeś zdjęcia!
    Pozdrawiam teraz już z lotniska :)

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany.

Witryna wykorzystuje Akismet, aby ograniczyć spam. Dowiedz się więcej jak przetwarzane są dane komentarzy.

Translate »