Na początku lutego wyciągnęłam Edwarda do Norwegii. Mieliśmy powód, Edek postanowił spróbować jak się chodzi na nartach, a na moich mapach zostało mnóstwo niewykorzystanych szlaków i chatek, które wyszukałam przygotowując przejście z zeszłego lata. I chyba brakowało mi towarzystwa. Przez dużą część roku jestem sama. Już od tak dawna. Czy czasem nie za dużo tracę?
Wydawało się, że to dziecinny spacerek. Dojazd niedrogi, nie mieliśmy w zasadzie żadnych planów. Wylecieliśmy rano ze Szczecina i wieczorem dotarliśmy 200 km za Oslo. To pierwsze łyse na szczytach pagórki i pierwszy śnieg. W Oslo go prawie wcale nie było. Wieczór to w sumie nie jest dobre słowo, było wcześnie i kompletnie ciemno. Autobus, którym przyjechaliśmy był przypadkowy, pierwszy na północ jaki podjechał. W pospiechu próbowałam dopasować się do sytuacji i trochę żałowałam, że jednak nie zrobiłam sztywnego planu. Może lepiej byłoby wyjść z Hamar?
Zanim zdobyłam gaz (w sklepie budowlanym w Elverum), zanim popakowaliśmy bagaże na pulki, ponapełnialiśmy termosy ciepłą wodą (wiadomo taka dłużej wytrzyma) poczułam się zmęczona i senna. Wyciągnęliśmy latarki, Edek przypiął narty pierwszy raz w życiu i ruszyliśmy ścieżką w las. Z godzinę później zatrzymała nas dziewczyna w mundurze. Zakaz wstępu, tereny wojskowe. Z tego co zrozumiałam poligony. A szkoda, bo mapa pokazywała tam dwie bezpłatne chatki i na obie mieliśmy ochotę. Nie bardzo wiedzieliśmy co zrobić. Mróz, pusto i ciemno. Z rozpędu ruszyliśmy jakąś ubitą ścieżynką w kierunku czegoś, czego nie było na mapie, ale pojawiało się na drogowskazach i instynkt podpowiadał nam, że to schronisko. No i było, tylko zamknięte (trzeba by się było umówić). Obejrzeliśmy toaletę, drewutnię i na końcu starą chatkę z bali, która służy jako ogniskowa altanka. Pani schroniskowa zastała nas tam po śniadaniu i nawet mnie poczęstowała kawą. To wcale nie było złe miejsce i choć temperatura spadła do -17 stopni nie było zimno.
Ruszyliśmy wyratrakowanymi nartostradami, drogami ubitymi idealnie dla sań i pieszymi letnimi ścieżkami zasypanymi przez metrowe zaspy. Te były najgorsze. Krótkie, szerokie i sztywne narty Edka doskonale sobie radziły w kopnym śniegu, zazdrościłam mu ich na bagnach. Były też niezłe w lesie, choć tam, zwłaszcza na nieubitych ścieżkach najbardziej nam przeszkadzały pulki, jak zawsze w nierównym terenie skore żeby się wykoleić czy zaczepić. Najtrudniej było Edkowi na lodzie, a ten trafiał się czasem na nartostradach. Prawie nie było ludzi i ślad ratraka lodowaciał nocami po słonecznych dniach. Jego narty miały na stałe podklejone pół foki. Miało to i zalety i wady, w niezbyt górzystym, niezbyt przygotowanym terenie zalety przeważały i Edek zapadał się mniej niż ja.
Ostatnio trochę się zapętliłam. Długie, męczące trasy wciągnęły mnie, troszkę uzależniły, ale radość jaką zawsze dawały mi te krótsze rozbiła się w monotonii kolejnych dni i choć w sumie było jej chyba więcej, nie odczuwałam jej już tak intensywnie. Każdy pewnie potrzebuje zmian. Chciałam sobie te wszystkie problemy poukładać.
Wydawało mi się, że nie potrzebuję wiele. Że wystarczy mi droga, czyste powietrze, względna samotność. Jednak czegoś mi w tej bliskiej Norwegii brakowało i ten brak, ten dyskomfort mnie lekko gryzł. Nie wiedziałam czy coś się we mnie „zepsuło” czy czasem nie za dużo wymagam?
To były monotonne góry. Prawie płaskie (takie były nam potrzebne na pierwszy raz). Puste, bo jeszcze nie było sezonu, ale bliskie cywilizacji. Domów, dróg. Nie zapisałam sobie i nie zapamiętałam mijanych miejsc. Jednolita monotonna biel, proste podobne do siebie leśne trakty (ludzkie przygotowane dla narciarzy czy piechurów) nie dawały mi powodu żeby pisać. Czekałam że wydarzy się coś co mnie zaskoczy, uruchomi to od dawna znane zdziwienie, zaciekawienie drobiazgami, w sumie niczym, ale to uczucie się nie pojawiało i z żalem odkryłam, że sama go nie umiem wywołać. Nawet zdjęcia przychodziły mi z trudem, być może dlatego, że widoki były bardzo zwykłe. Piękna, śnieżna czyściutka zima, niewiele, ale przecież nie nic.
Działo się też naprawdę niedużo. Jakiś mostek z ostrym grzbietem twardego śniegu, droga ubita na paru kilometrach i zasypana na kolejnych paru. Krótkie urwisko, a narty Edka okazały się tak szerokie, że nie bardzo się w nich dawało schodkować. Byłam tym zaskoczona, choć pewnie można było to sobie wyobrazić. Skoro po obu stronach buta zostaje po kilka centymetrów wolnej deski robi się dźwignia i nawet najsztywniejsza krawędź się obsunie. To nigdy nie był wielki problem. Najtrudniejszy był chyba króciutki dzień. Prawie codziennie nam go brakowało. Nie miałam formy, pod górę było mi trudno nadążyć za Edkiem na samej łusce, bez fok, a przypinać ich na krótkie odcinki mi się nie chciało. Skapitulowałam kiedy nocą na stromym podejściu przez las kijek wpadł mi w jakąś przysypaną dziurę, straciłam równowagę i wywróciłam się w głęboki puch. Wpadłam po pachy, nasypało mi się za kołnierz i do rękawów. Z trudem się wygrzebałam, niczego przy tym na szczęście nie zgubiłam. Poza czasem, który bezlitośnie uciekał. W lutym śnieg był jeszcze niezwiązany, bardzo sypki, a poza nartostradami i drogami nikt jeszcze po nim nie chodził. Rzeki też nie pozamarzały całkiem i nie dotarliśmy do kilku leśnych chatek.
To nie tak, że mi się nie podobało. Lubię biel, lubię monotonię. Pogoda nie była przez cały czas taka sama. Widywaliśmy i śniegową okiść i szadź, bywało bezchmurnie i słonecznie, bywała mgła. Nocowaliśmy wygodnie, w chatkach i na kempingu. Raz spotkaliśmy trójkę Anglików, wystraszyli się i wrócili na twarde. Kiedy przerzedziły nam się zapasy jedzenia poszliśmy do sklepu w Sjusjoen. To blisko Lillehammer. Po szerokich, wspaniale ubitych nartostradach biegały jaskrawe grupki narciarzy i choć i my szliśmy po tych szlakach bardzo szybko (jak na nas) czułam się tam mocno nie na miejscu w szerokich nartach i z pulkami. To nas skusiło żeby już uciec na dzikie. Uznaliśmy, że Edek opanował tyle ile trzeba, radził sobie na każdych możliwych trasach, pulki były wypełnione dobrym jedzeniem, mieliśmy pełne powerbanki i zapas gazu. Byliśmy wolni. Nie potrzebowaliśmy cywilizacji. Nie wiem co mi pomogło bardziej, to beztroskie uczucie niezależności, czy fakt, że wyszliśmy ponad las i otoczyła nas otwarta przestrzeń.
Temperatura spadła, śnieg skrzypiał i błyskał jak brokat. Czas popłynął swoim własnym rytmem. Góry urosły, zima pokazała się z najlepszej strony i wreszcie zaczęło mi to wystarczać.