Pireneje Zachodnie marzec 2011 cz 7

11 marca

Zabawne,  z doliny do lasu,  czyli  chyba do stromego, zasypanego śniegiem żlebu… gdzie przecież  byliśmy wczoraj i widzieliśmy jak ślady znikły, prowadził trakt wydeptany przez wiele rakiet.  Znów syndrom grubej ścieżki prowadzącej donikąd?  Nie sprawdziliśmy.

Wróciliśmy tą samą drogą na przełęcz Puerto d’ Escule. Mając czas wieczorem przyjrzeliśmy się mapie i dotarło do nas, że trawers wyprowadzający z Francji  na Pas de l’ Echale czyli  w zasadzie skalistą wyrwę w brzegu  Ibon de Estanes jest tak stromy, że zimą na pewno nie da się nim wejść. Rzeczywiście kiedy już tam doszliśmy po południu,  w dół nie prowadził nawet pojedynczy ślad. Miejsce gdzie latem była ścieżka wyglądało jak niedostępne urwisko.

Nasza wieczorna droga nie była wcale taka zła. Rano błoto zamarzło,  a strumienie przestały zalewać szlak. Pewnie warto było założyć raki, ale wydeptane przez nas wieczorem stopnie czyli w zasadzie głębokie po kolana dziury zamarzły na kość i teraz pewnie wstawialiśmy nogi w nasze wczorajsze ślady.

Sierra de SecusWisząca dolinka w porannym świetle wydawała się jeszcze piękniejsza niż poprzednio. Chociaż droga nad Ibon Estanes teoretycznie była znakowana (to fragment GR11), zgubiliśmy się od razu. Kilka godzin zajęło nam błądzenie wśród niewysokich, ośnieżonych, podobnych do siebie jak krople wody, łagodnych szczytów Las Crabetas.

Kiedy w końcu znaleźliśmy GR11, okazało się, że szlak prowadzi dnem głębokiego  żlebu. To nie była dobra zimowa droga.  Niewiele myśląc wdrapaliśmy się na sąsiednią grań. Niewysokie, jak nam się wydawało pagóry dokopały nam od razu.

Zbocza były zalodzone i strome, eksponowane trawersy groziły  zjazdem, w dole straszył zacieniony żleb… Moje rakiety bez dodatkowych zębów bocznych nie trzymały i na kilka głupich metrów musiałam założyć raki. Zejście po drugiej stronie znów wymagało przebrania się. Na słonecznej grani śnieg stopniał i trafił nam się kawałek łatwej skalnej wspinaczki.  Jakoś doczłapaliśmy do wzgórza z widokiem na Ibon Estanes. Pamiętałam to jezioro z lata. Wzgórza były wtedy malowniczo zielone, jezioro błękitne, pofalowane skały złocisto różowe… teraz wszystko było jednolicie białe.  Szkoda :)

Ibon Estanes

Zaczęło się chmurzyć.  Błądząc wśród pofalowanej łagodnie bieli zeszliśmy na jakąś przełączkę… jak się okazało nie tą co trzeba. Chyba sąsiednią.  Zejścia w kierunku  Puerto de Vernera nie było widać. Chcąc nie chcąc zaczęliśmy schodzić nad jezioro, bo takie zejście (chyba) widniało na mapie. Ścieżka zeszła jednak aż nad samą wodę (czyli na lód)

Ibon Estanes-Idziemy po lodzie spytałam? W Polsce chodzimy?

-Nie mam mowy- uparł się J.A. -Idziemy w górę nad skały.

Skały jak skały, strome, czasem gołe, czasem zaśnieżone… pokonaliśmy je w butach, chociaż miejscami trzeba było włazić w głęboki  po kolana śnieg. Kiedy w końcu wyleźliśmy na wierzchołek i zadowoleni założyliśmy rakiety, okazało się, że musimy jeszcze ostro zejść. W sumie nie ostro, tylko pionowo… Jose opuścił się na siedząco wbijając tyły rakiet (w jego rakietach pięta może być zamocowana) w miękkie, nawiane zbocze. Ja z rozpędu chciałam zrobić to samo… i okazało się, ze moje super rakiety z wolną (niby to regulowaną i w górę i w dół piętą) nie dadzą się ustawić aż tak stromo. Już siedziałam… zgroza. Jakoś z tego wyszłam, było krótkie,  może z 5 metrów, nie dało się nigdzie daleko spaść, najwyżej przelecieć kawałek po kamieniach, ale nie chciałabym tak schodzić jeszcze raz. Siadanie, które tak świetnie szło Jose dla mnie okazało się niebezpiecznym koszmarem.  Postanowiłam już nigdy nie dać się namówić na żadne tam paskudne siadanie :)  Będę stać mocno na nogach i już.

Puntal del Bozo i Pico LioviellaZanim dowlekliśmy się do przełęczy Pas de l’Echale, okrążając niechcący całe jezioro, zrobiło się popołudnie. Zachmurzyło się. Szansa dotarcia górą przez  Puerto Vernera i Vale de Los Sarios do Lizary zmalała do zera. Nachylone pod kątem 45 stopni zbocze zmiękło.  Jak wyrzut w naszym kierunku rysowały się na nim dwa piękne sinusoidalne ślady narciarzy, z których co chwila zsypywały się „deseczki” połamanej  nartami zlodowaciałej szreni. Gdybyśmy teraz na to wleźli zjechalibyśmy  pewnie razem z nimi…. W rakietach na pewno… Chociaż kto to tam wie, może raki by nas utrzymały… gdyby nie oblepiły się roztapiającym się śniegiem jak banie…  a zwykle się przecież oblepiały… żal mi tego było bardzo.

cirque d'Aspe

Nie mając wyboru zaczęliśmy schodzić, ale szczęśliwi nie byliśmy wcale. Nie mieliśmy pojęcia jak wrócić. Na następny dzień zapowiadano załamanie pogody.  Kiedy staliśmy na odejściu GR11 gapiąc się na widoczną z daleka drogę do Candanchu  biegnącą, jak pamiętałam z lata, skrajem cyrku d’Aspe nadjechali  dwaj narciarze. Sympatyczni Francuzi rozwiązali nasz logistyczny problem.  Obiecali podrzucić nas do Canfranc Pueblo skąd mogliśmy wrócić do Lizary południowym wariantem GR11.

-Pójdziecie w deszcz?

– Jasne- nie martwiliśmy się.- To łatwy szlak. Da się przejść nawet jak pada.

Poszliśmy jeszcze razem na piwo. Pogadaliśmy. Tyle dni nie mieliśmy żadnych wiadomości. Tego dnia, kiedy nocą dorwał nas huragan, w Luchon zginęło dwóch mężczyzn. Wyszli rano pobiegać w rakietach. Bez plecaków, bez żadnych ciepłych ubrań. Podobno pobiegli nad Lac d’ Oo. Już nigdy ich nie widziano. Jeśli utknęli gdzieś w górach tylko w koszulkach, na pewno zamarzli nocą. Gazety pisały o bardzo silnym wietrze. Być może gdzieś ich zasypało.

-Spytaliśmy jeszcze o stopień zagrożenia lawinowego

– dzisiaj już dwa, to oczywiście nie znaczy że lawiny nie zejdą, trzeba uważać… ale kilka dni temu to było naprawdę okropnie. We Francji zeszło kilka lawin. Poturbowało kilka osób. Teraz się poprawia.

Pogadaliśmy jeszcze chwilę o cabanach, o jedzeniu, które bierzemy ze sobą, mapach, naszych trasach. Narciarze myśleli o tym, żeby spróbować spać czasem w górach tak jak my, ale jeszcze nigdy się na to nie zdecydowali. Z jakiegoś powodu pomysł wędrowania po górach zimą, wydawał się wszystkim strasznie egzotyczny.

– Nie macie kompasu i wysokościomierza?- dziwili się. -To jak wy się nie gubicie?

– Gubimy się.  Mamy wszystko ze sobą, przetrwamy nawet zagubieni- mądrzyliśmy się

Kupiliśmy kiełbasę, ser, kuskus i czekoladę i o wpół do szóstej wyruszyliśmy GR11.1 do nieznanego nam, ale zaznaczonego na mapie schronu  na Mallata Gabardito, wysokiej hali na stokach Lecherin, po południowej stronie Sierra d’Aisa.

podejście z Canfranc

Na początku szlaku stał drogowskaz Mallata Gabradito 2 h. Lizara 6,5 godziny.

To ostatnie wydało nam się mocno przesadzone. To pierwsze… cóż dobrze byłoby, gdyby się udało, zrobiło się bardzo późno. Nie mieliśmy już więcej czasu.

Szlak wspinał się piękną, starą drogą dla mułów obudowaną omszałymi kamieniami,  z widokiem na niemal pionowe, złote skały pobliskich kanionów i po godzinie wyszedł na szerszą gruntową drogę. Miałam nadzieję, ze droga dochodzi aż do schroniska. O wpół do ósmej zrobiło się ciemno. Wyszliśmy na wysoką niemal płaską łąkę i droga zanikła. Przy latarkach próbowaliśmy połapać się na mapie. W końcu okazało się, że jedyny znak GR jaki widzieliśmy od godziny jest tuż obok. Naprawdę blisko. Staliśmy na nim.  Nie pasował do mapy.

Za nami w bladym świetle gwiazd rysowała się piękna, tajemnicza sylwetka Pena Collarada.

-Stawiamy namiot – zapytał zrezygnowany Jose Antonio?

-Nie ma mowy- uparłam się. -Szliśmy szybko, minęły dwie godziny schronisko gdzieś tu jest. Znajdziemy je.  Zresztą przecież ma padać.

Poszliśmy całkiem na czuja. Nie było widać żadnej ścieżki, żadnego znaku. Dziesięć minut dalej znienacka wyszliśmy wprost na ukryty w różanych krzakach schron.  Niestety nie był luksusowy. Wybite okno, goła, betonowa podłoga.  Duży kawał drewna, którego  nie było czym porąbać. Nie rozpaliliśmy ognia. Nie dało się. Rozwiesiliśmy nad miejscem do spania tropik namiotu, zasłoniliśmy wybite okno czym się tylko dało. Jakoś tam przespaliśmy, nie było mrozu. Rano obudził nas deszcz. Ciężkie krople z hukiem spadały na zawieszony nad głowami tropik. Dach był dziurawy. Lało. Pena Collarada zniknęła we mgle. Powyżej, zrudziałe trawiaste stoki pokrywały się powoli mętną, szarawą bielą.  Poczekaliśmy godzinę, potem drugą. Bez sensu było tak siedzieć. W końcu ubraliśmy się w płaszczyki z garbem- jedyną rzecz, która naprawdę może ochronić przed zamoczeniem zawartość plecaka i poszliśmy do góry.

Deszcz w Gabardito


 

 

Share
Translate »