<—Rano oblazła nas mgła, ale dość szybko wydostaliśmy się ponad chmury.
Domek zaznaczony na mapie na Passo della Longia nie był schronem- to kolejny wojskowy barak. Nadawałby się nawet na biwak- miał drzwi, okna i dach, ale niestety wykorzystywały go kozy więc cała podłoga była gęsto pokryta bobkami.
Poszliśmy dalej na Col de Frapier i tam znaleźliśmy kolejne wojskowe baraki. Najwyraźniej była nimi obstawiona cała grań. Część była już w ruinie, część w doskonałym stanie.
Nad granią przewalały się chmury i kiedy usiedliśmy, żeby to sfotografować dogonili nas ludzie zmierzający na Gran Queyron. Wejście było widać- to tylko kawałek od baraków, nie poszliśmy tam jednak, bo jak zwykle jakoś nie bardzo nam się chciało.
Od schroniska Lago Verde podchodził spory tłum i wizja tłoczenie się na błotnisto- kamienistym szczycie nie porywała. Żadne z nas nie jest kolekcjonerem szczytów.
Postanowiliśmy zejść i podejść na widoczną na horyzoncie grań- intrygująco opisaną na podarowanej nam mapie.
Na zejściu leżały jeszcze płaty śniegu. Sama ścieżka nie była chyba zbyt często uczęszczana, znaleźliśmy ją jednak bez problemu.
W rejonie Lago Verde jest bardzo dużo szlaków. Samo schronisko ( już je kiedyś widziałam) to typowy alpejski moloch.
Nie zostalibyśmy tam, nawet gdyby była brzydka pogoda. Posiedzieliśmy chwilkę podziwiając chmury zasłaniające i odsłaniające Gran Queyron,
a potem zaczęliśmy podchodzić w kierunku grani. Od lago Verde można było już zejść do Doliny Pellice, ale mieliśmy przed sobą jeszcze jeden dzień i postanowiliśmy wykorzystać go do końca. Ścieżka okazała się wojenną drogą, łatwą, szeroką, często wręcz wybrukowaną, a na kawałkach oberwaną , eksponowaną i trochę powietrzną. Miejscami trafiał się jeszcze śnieg. Widok zasłaniały i odsłaniały chmury.
Zbocza pięknie porosły rododendronami, żarnowcami i karłowatą wierzbą o srebrzystym odcieniu liści. Bardzo interesujący ogród. Ścieżka długo wlokła się trawersem poniżej grani, racząc nas tylko jednostronnym widokiem- urozmaiconym przez teatr chmur. Przy wichurze chmury kotłowały się pokazując nam piękne, ale w większości białe widoki.
Sytuacja zmieniła się kiedy wyszliśmy na grań. Druga strona była bezchmurna, a właściwie chmury były tam znacznie niżej. Wiało okropnie.
Postanowiliśmy zaszaleć i przenocować na szczycie Mont Giulian. Znaleźliśmy nawet kolibę.
Pomimo oszałamiających widoków, nie udało nam się jednak długo wytrzymać. Dobudowaliśmy po kawałku ścian, jednak wichura uniemożliwiała nawet ugotowanie łyka wody. Na skale powyżej miejsca gdzie udało nam się obudować kamieniami kuchenkę ktoś napisał kredką „Good luck!” Hmm… doczekaliśmy do zachodu słońca,
a potem co sił w nogach polecieliśmy biegiem w dół. Udało nam się zwlec na Col Giulian. Już po ciemku. Nie było bardzo trudno, chociaż miejscami stromo. Zbiegłam szybciej i znalazłam jeszcze miejsce prawie się nadające na namiot. Nie narzekaliśmy, w tej sytuacji nie było na co. Postawiliśmy naszą chybotliwą pałatkę, wleźliśmy ufnie do środka , próbowaliśmy grzecznie zasnąć, a potem już całkiem po ciemku zwinęliśmy łopoczące cholerstwo i ułożyliśmy się spać pod gołym niebem. Pod sklepieniem pełnym bardzo jasnych gwiazd. Wichura tak tłukła namiotem, że nie dawało się nawet zdrzemnąć. Worki biwakowe też łopotały, ale jeśli się je podwinęło pod siebie nie było wcale aż tak bardzo źle.
Obudziłam się o świcie, sfotografowałam Monte Viso ( warto było), a potem widząc że Jose wciaż jeszcze śpi przysnęłam jeszcze na dłuższą ( jak się okazało) chwilę:)—>