Było piękne sobotnie popołudnie. Z Włochami umówiłyśmy się dopiero w środę. 3 dni zapasu (na niepewny autostop) dawały nam teraz sporą szansę żeby sobie w miarę spokojnie w Orobie przejść. Nasza mapa kończyła się wprawdzie na Passo di Campo, ale znam Adamello na tyle dobrze, że nie widziałam większych problemów. Przed nami piętrzyły się kolejne grzbiety, ale przejście ich górą wydawało się szybsze niż objechanie w kółko dolinami- do tego chodzenie jest znacznie ciekawsze. Wyruszyłyśmy więc ochoczo prosto na zachód. Bez mapy bo na nasze nieszczęście przez Passo di Campo przebiega granica prowincji … a mapy gór w prowincji Brescia w Trentino nie sprzedawano.
Ponieważ pogoda była niepewna, a ja zabrałam tylko pałatkę poszłyśmy na noc do czegoś co na mapie opisano jako Baito CAI (czyli schron lub biwak jakiegoś klubu), ale domku pokazującego schronisko przy tym nie było. Nie wiedziałyśmy co zastaniemy.
Zastałyśmy dwóch sympatycznych panów, którzy potraktowali nas jak z dawna oczekiwanych gości. Kroiłyśmy warzywa, obierałyśmy cebule, zasiadłyśmy do stołu w towarzystwie pasterzy z Malga Ervina (mieszkają w Baito) , częstowałyśmy wszystkich ciastem i herbatą. Rano dostałyśmy jeszcze świeżo udojone mleko (kozie) i do spróbowania malutki uwarzony przez czterech panów serek. Zabawne było przyglądać się z jaką powagą mieszają ścinające się mleko… „a przedwczoraj zjedliśmy baranka”- szepnął mi jeden z wolontariuszy. Zimą elektyryk- latem sprzątacz i kucharz w klubowym schronie. Widać było, że kochają swoje górskie lato. Mieli wygodną kuchnię i łóżka, prysznic z ciepłą wodą i duży kominek. Od dawna nie widziałam już w górach bardziej niż moje zniszczonych butów. Fajni byli.
Trochę się martwiłam ile to wszystko będzie kosztować, bo wywieszony na ścianie cennik dyskryminował członków innych niż ten oddział CAI klubów, ale okazało się że niepotrzebnie. Żaden z panów jakoś nie miał jak wydać, więc w rezultacie dostałyśmy piękny prezent. Rewelacyjny pierwszy kontakt z Alpami dla Lidki.
Wyszłyśmy rano w kompletnej mgle, ale potem co jakiś czas się rozjaśniało. Jeszcze poniżej Malga Campo di Sotto minęła nas wielka grupa Włochów. Właściwie to siadłyśmy i pozwoliłyśmy się im minąć, bo nie chciałyśmy wędrować w tłoku. Niektórzy z nich nieśli w plecakach pełno wierzbowych i rododendronowych witek, a kilka osób idąc plotło z tego koszyki… co kraj to obyczaj pomyślałyśmy sobie.
Nie udało nam się tak naprawdę uwolnić od grupy. Jeden z panów, starszy Włoch z długimi siwymi włosami nieustannie nas mijał, wyprzedzał i wracał.
Najpierw zgubił aparat, który znalazł się później w spodniach, potem grzebiąc w plecaku w poszukiwaniu aparatu wyciągnął gdzieś i zostawił w trawie sandała… jakiegoś znalazł, ale był inny- jego czarny a znaleziony brązowy… potem chyba jednak odszukał swój i w końcu nawet jakby przyśpieszył i nas na chwilkę wyminął, ale i tak spotkałyśmy go znów za przełęczą. Dorwała nas burzowa chmura, wiało okropnie i zaczął padać śnieg. Schowałyśmy się na chwilkę, a Santi (bo tak się przedstawił) postanowił gonić swoich i z daleka widziałyśmy jak znów coś zgubił i potem wracał.
Opatuliłyśmy się szczelnie pelerynami- byłyśmy przygotowane na każdą pogodę, zjadłyśmy- bo w przeciwieństwie do twardych facetów w górach, tak jak i na co dzień co kilka godzin jemy i zaczęłyśmy schodzić trawersującą stok ścieżką. Nie minęło kilka chwil kiedy usłyszałyśmy helikopter. Widać nie było nic, więc żeby nie stresować Lidki oznajmiłam, że to na pewno transport piwa i świeżej sałaty do któregoś z niedalekich schronisk…
Okazało się jednak, że huk maszyny się zbliża, a przed nami jest cała włoska grupa. Pani plotąca koszyk złamała nogę.
Szliśmy potem razem przez jakiś czas. Padało i wiał porywisty wiatr. Widoczność była kiepska, a moja znajomość Adamello jednak niewystarczająca. Zdecydowałyśmy się trzymać grupy i tak było już sporo wrażeń jak na pierwszy dzień. Przewodnik odradził nam trasę, która z geograficznego punktu widzenia wydawała się najbardziej sensowna, a podobno przebijała przez gęste krzaki na bardzo kruchym i stromym. Zeszłyśmy więc razem z Włochami do drogi w Val de Savoire, poszłyśmy na piwo, a potem korzystając z pomocy Santi (pogadał z pasterzami- pochodził z tej miejscowości) rozbiłyśmy namiot (daszek) na hali z widokiem na próg Doliny Adame.
Najpierw zainteresowały się nami krowy, potem konie, a na koniec odwiedziły nas świnie… doszłyśmy do przekonania, że w tym gościnnym kraju o prawdziwą samotność będzie bardzo trudno :)
Trudność T2- czas przejścia ( bez dodatkowych atrakcji ok 5-6 godzin, zejście jest długie i dość męczące)