Rano była piękna pogoda, chociaż prognoza była zła.
Na wysokości 500 metrów trudno uwierzyć w zimę, lawiny i śnieg. Postanowiłam zjechać kilka (naście?) kilometrów autobusem i zaatakować najniższą okoliczną przełęcz Col d’Iseye ( 1828 m). Okazało się jednak, że autobus do Accous odjeżdża dopiero po 11-tej, a akurat przyjechał ten w drugą stronę. Wsiadłam więc i kupiłam bilet na Col de Somport. Bardzo się zdziwiłam kiedy autobus nie zatrzymując się nigdzie po drodze wjechał w tunel (a w rozkładzie miał nawet parking Sunsanet). Okazało się, że przez przełęcz pojedzie wracając. Przez chwilkę zastanawiałam się czy nie wysiąść w Canfranc, ale nie zdecydowałam się. Wymyśliłam sobie, że najłatwiejszą w tej sytuacji przełęczą będzie Puerto de Astun. Wprawdzie to ponad 2000 m, ale po stronie hiszpańskiej szłabym wzdłuż wyciągów… a potem to już przecież tylko w dół.
Nawet nie wiem kiedy zaczęło mżyć. Chyba jeszcze na drodze z Col de Somport do Astun. Pamiętam, że minął mnie autobus do Saragossy i pomyślałam, że tam jest tak wygodnie i ciepło. Wdrapałam się na przełęcz, nie wiem nawet czy tą co trzeba. Mgła opadała i na końcu weszłam w gęstą chmurę. Nic zupełnie nie było widać. W pewnym momencie zniknęły mi nawet wyciągi. Przez większą cześć podejścia szłam po wyratrakowanej narciarskiej trasie na ostatnim kawałku weszłam w kopny śnieg. Posuwałam się do przodu bardzo ostrożnie i zauważyłam, że to już grań. Widziałam nawet, że jest bardzo stromo. Po lewej dopatrzyłam się wielkiego nawisu. Co było pode mną pojęcia nie mam. Bałam się podejść na samą krawędź, bo pewnie by się zaraz urwała. Poczekałam chwilkę i zawróciłam. Udało mi się dojść swoim śladem do ubitych tras, a potem wypatrzeć wyciąg. Na dole dość mocno padało, ale było troszkę jaśniej. Nie byłam oczywiście zadowolona z niepotrzebnego wdrapywania się 600 czy 700 metrów tam i z powrotem, ale nie martwiłam się bardzo. Nie lubię wracać tą samą drogą, ale ta we mgle była przecież inna :). Postanowiłam dostosować się do okoliczności i wybrałam znany mi już GR65. Zeszłam odcinkiem, który wcześniej pominęłam (w stronę Canfranc), a który omijali chyba wszyscy pielgrzymi. Na śniegu nie było żadnych śladów.
Widoków też niestety nie było… Szkoda, wiedziałam co mogłoby być widać i trochę było mi tego żal. Sama ścieżka jest całkiem przyjemna, prowadzi przez ładne łąki i las. Trzyma się dość daleko od drogi.
Zeszłam aż do kempingu w Canfranc- teraz pięknie zielonej, podmokłej łąki ze źródłem, a potem skręciłam w Canal Izas.
Początek wyglądał całkiem niewinnie. Zielone, pełne wyłażących z ziemi cebulek łączki, znakowany szlak (to wariant Gr11). Chciałam się jakoś dostać na Col de Portalet, bo za kilka dni umówiłam się znów z Asią a w tamten rejon miałaby bliżej. Kołatały mi w pamięci jakieś zdjęcie Jose Antonio z Canal Izas… na mapie było tam schronisko, zresztą nie miałam już innego pomysłu gdzie iść.
Skały nade mną wydawały się całkiem gołe, więc nie przerażało mnie rosnące z deszczem niebezpieczeństwo lawin. Ścieżynka podejrzanie mało wydeptana dotarła w końcu do małego jeziorka przy zaporze, a potem znikła. Wydawało mi się, że wyżej widzę drogę lub szlak, więc wdrapałam się po sypkim zboczu i rzeczywiście znalazłam lepszą ścieżkę. Na płatach śniegu był nawet odciśnięty ślad. Dwie osoby. Musiały być tu wczoraj lub przedwczoraj. Poczułam się raźniej, niemal jak w towarzystwie. Ścieżka szła wysoko, stromym zboczem nad bardzo spienionym potokiem. Padał drobny deszcz, a na mojej drodze pojawiało się coraz więcej płatów śniegu.
Drugie zbocze było całe poprzecinane lawinami. Niektóre przeleciały przez potok i zasypały też „moją” stronę. Szlak wszedł w zwaliska wielkich głazów, a śnieżne płaty niebezpiecznie wisiały nad uskokiem. Trochę się bałam, szłam jednak do przodu, bo miałam bardzo dobry ślad.
W pewnym momencie śnieg się zarwał ( a stanęłam dokładnie na śladzie) i wpadłam po szyję pod jakiś kamień. Wyłażąc przerwałam pelerynę- zaczepiła się o wystający z plecaka czekan. Trochę się wystraszyłam i ostatni trudny kawałek przeszłam bardzo ostrożnie klucząc w poszukiwaniu bardziej solidnych przejść. Za progiem dolina rozszerza się, a teren robi się znacznie łatwiejszy.
Pogoda za to pogarszała się przez cały czas.
Bałam się już, że nie dojdę do schronu. Drogę przecinał mokry śnieg. Znaki znikły, zgubiłam nawet odciśnięty w śniegu ślad. Ściemniło się jakoś bardzo wcześnie. Nawet się ucieszyłam widząc kolibę, ale rozsądnie poszłam dalej. Prognoza pogody była bardzo zła. Zrobiłam tylko zdjęcie- ta koliba musi mieć już ze sto lat. Były na niej napisy z lat 20-tych :)
Schron- należąca do lasów państwowych prowincji Huesca pozbawiona posadzki i okiennych szyb budka stoi na trawiastym wypiętrzeniu na samym środku doliny. Nie ma przy niej wody, ale kilkaset metrów niżej widziałam małe źródło. Woda wyciekała ze szczeliny w śniegu pośród rozkwitających właśnie narcyzów. Pomyślałam, że je sfotografuję rano, przy (na pewno) ładniejszej pogodzie… Rozłożyłam swoje spanie w schronie, umyłam się i ubrałam we wszystkie ciuchy, ugotowałam coś i zjadłam, a potem już niemal w ciemności usłyszałam męskie głosy. Do „mojej” cabany podchodziło trzech Hiszpanów. Wybierali się rano na Pala de Ip.
Musiałam im zrobić miejsce, bo podłoga w schronie była tak w sam raz na 4 śpiwory. Ucieszyłam się, że już nie jestem sama.