Luty w Norwegii cz2

Była niedziela, przy szosie stał nieośnieżony samochód, a w las wspinał się narciarski ślad. Ruszyliśmy ciekawi czy ktoś nie wpadł czasem na ten sam pomysł co my. Na płaskowyżu, od którego dzieliło nas 20 kilometrów leśnych dróżek, leżały otwarte, dostępne dla każdego bezpłatne chatki Statskogu (czyli odpowiednika naszych lasów państwowych). Było też kilka należących do Czerwonego Krzyża i jedna jak mi się zdawało prywatna, też otwarta. Śnieg skrzypiał, na brzózkach złociła się piękna szadź. Nie odeszliśmy nawet kilometra kiedy z góry zjechał rozchełstany chłopak, a za nim taszcząc toboły dwóch mężczyzn (ojciec i dziadek) i jeszcze jeden chłopiec troszkę starszy. Dziadek zatrzymał się pogadać. Mieli tu hytte, przyjechali na weekend, nocą temperatura spadła poniżej -20, kolejna noc miała być jeszcze zimniejsza. A dróżka przed nami nietknięta. Lasy zasypane, nieprzechodnie. Ślad nart rzeczywiście skręcił w las już kilkaset metrów dalej i zaczęło się powolne torowanie, które już sobie przećwiczyliśmy wcześniej. Edek poszedł w górę jak ratrak i szybko straciłam go z oczu. Poczekał przy zamkniętej leśnej chatce. W zaciszu przy ciemnej ścianie było tam cieplutko jak latem. Kolejny raz zobaczyłam go już wysoko na jednym z zakrętów naszej leśnej drogi. Była szeroka, ale tak zasypana że nie zachował się nawet zarys pobocza czy rowu. Z serpentyny rozciągał się piękny widok wstecz. Któreś z nas zerknęło na zegarek… Było po 3, została godzina do zmroku. A podeszliśmy tylko do połowy drogi!

Nie było szans żebyśmy gdziekolwiek dotarli na noc. Mieliśmy namiot, na wszelki wypadek gdyby zdarzyła się jakaś czarna godzina zabrałam ze sobą starą pałatkę, daszek bez podłogi. Można by ją postawić na śniegu, mieliśmy co podłożyć pod materace (pelerynę od deszczu, torbę na narty- moja jest jak worek biwakowy- torby z pulek) ale ten namiot jest naprawdę malutki i na samą myśl o takim wyrypiastym biwaku Edek się skrzywił. Tuż obok była chatka na wynajem. Oczywiście solidnie zamknięta. Obeszliśmy ją jednak wokół szukając werandy czy szopy. Znaleźliśmy drewutnię, z której wchodziło się do toalety. Już latem raz w czymś takim nocowałam. Z zewnątrz wyglądało to jak sauna i chyba dlatego Edek się zgodził. Kopałam swoją maleńką łopatką. Rozgrzałam się przy tym do rosołu, do przerzucenia były metry sześcienne śniegu, zaspa sięgała ponad klamkę. Kontuzja kolana nie pozwalała Edkowi mi pomóc, zresztą wolałam kopać niż marznąć. W końcu udało się ruszyć wmarznięte we framugę drzwi i mogliśmy się wcisnąć do środka. Było idealnie. Poroże. Dwa wygodne miękkie fotele, wystarczający kawał gołej podłogi i prywatna łazienka bez wychodzenia na śnieg. Na przeciw ślicznego drewnianego sraczyka wisiał portret uśmiechniętej pary królewskiej. Na okienku stała świeczka.

Byłam tak zmęczona kopaniem, że przegapiłam moment kiedy zaszło słońce i nawet nie wyjrzałam czy jest zorza.

Noc musiała być lodowata, bo rankiem wszystko porosła piękna szadź. Mieliśmy lekkiego moralnego kaca. Włamaliśmy się, to nic, że otwarte…. Co sobie pomyśli właściciel jak odkryje przekopane zaspy? „Może, że ktoś musiał pilnie do toalety?” -pocieszałam się niespecjalnie logicznie.

Niedługo potem teren stał się bardziej płaski, wyszliśmy ponad las i szybko zgubiliśmy zarys drogi. Zresztą gdzieś się tam zaraz kończyła. Szliśmy na oko, szybko zmęczyłam się zerkaniem w telefon i prowadził nas zegarek Edka. Trochę kluczyliśmy zwłaszcza przebijając się przez zarośla brzózek, niskich pokręconych i gęstych. Pogoda była słoneczna i piękna, widoczność wspaniała. Omijaliśmy niezamarznięte placki w bagnach i ewentualne rzeczki. Nie było ani śladu ludzi. Nikt nie deptał jeszcze tegorocznego śniegu. To było wspaniale uczucie. Lekkości, swobody.

Pierwsza chatka była zasypana pod dach. Nie mieliśmy siły na kopanie, a czasu było wystarczająco dużo czasu żeby zdążyć przed zmrokiem do następnej. To był o wiele większy budynek, z dużą toaletą i drewutnią. Dwa pokoje, jeden na wynajem (teraz zamknięty). Nie mogliśmy sobie odmówić podziwiania wspaniale krwistego zachodu słońca i w ten s[osób zrobiłam najlepsze zdjęcie tej zimy. Portret- Edward Lwie Serce.

Wieczór był kolorowy. Długo utrzymała się poświata zachodu i jeszcze zanim do końca zgasła pojawiła się blada i niska zorza. Patrzyliśmy na nią z zainteresowaniem i tak, choć wydawała się bardzo mizerna i trafiła nam się nagroda. Zorza na moment rozbłysła, podskoczyła i zatańczyła jak daleko na północy. Potem zbladła, więc poszliśmy spać.

Rano wspaniale zaszedł księżyc. Prawie pełny, pomarańczowy na tle już różowego nieba. Słońce wzeszło jaskrawo i przez kilkanaście minut góry ociekały karminowym, potem złotym blaskiem.

Pogoda utrzymała się. Do kolejnej chatki było blisko i już nam się odechciało gnać. Szliśmy zygzakiem podziwialiśmy wspaniałą lśniącą biel. Nadal było jeszcze prawie płasko, ale już pojawiały się wyższe pagórki i wiedziałam że niedługo ich przybędzie. Szliśmy w stronę Rondane, miałam nadzieję, że je zobaczymy z daleka. To był bardzo spokojny dzień. Chatka malutka z wysokim progiem i podwójnymi drzwiami. Na podłodze zostało troszkę lodu, widać ktoś jednak już tu tej zimy był, ale wiatr wyczyścił wszystkie ślady dając każdemu kolejnemu przechodniowi wrażenie, że jest tu pierwszy.

Słońce zaszło wspaniale, księżyc świecił jak lampa. Tuż przed wschodem zerwał się wiatr i nie mogłam się oderwać od lśniącego pyłu podświetlonego właśnie wstającym słońcem. Kiedy zgasł pomarańcz i róż ruszyliśmy dalej na północ.

Niebo było wspaniale błękitne, śnieg raził. Góry rosły. Koło południa przecięliśmy ślad skutera. Z grani otworzyły się widoki na wszystkie strony. Widziałam góry które zapamiętałam z lata. Po prawej zarys Langsua, po lewej wysoki samotny szczyt, może Skei. Zimą był jeszcze piękniejszy niż we wrześniu. Przed nami ośnieżone Rondane, dalekie ale rozpoznawałam kształty.

Chatka leżała w dolinie i był do niej długi zjazd. Edek się go troszkę bał, to był pierwszy z jakim musiał się zmierzyć. Ja żałowałam, że nie odpięłam fok. Pewnie można by tam było poszusować, choć sporo było ledwo przysypanych krzaków i wywianych do gołego skał.

Pod drzwiami chatki zalegał wywiany gładki lód. Góry zalał aksamitny róż. Jak dobrze było mieć dla siebie taki dom, taką otwartą otoczoną wzgórzami dolinę. Pustą!

Share

luty w Norwegii cz1

Na początku lutego wyciągnęłam Edwarda do Norwegii. Mieliśmy powód, Edek postanowił spróbować jak się chodzi na nartach, a na moich mapach zostało mnóstwo niewykorzystanych szlaków i chatek, które wyszukałam przygotowując przejście z zeszłego lata. I chyba brakowało mi towarzystwa. Przez dużą część roku jestem sama. Już od tak dawna. Czy czasem nie za dużo tracę?

Wydawało się, że to dziecinny spacerek. Dojazd niedrogi, nie mieliśmy w zasadzie żadnych planów. Wylecieliśmy rano ze Szczecina i wieczorem dotarliśmy 200 km za Oslo. To pierwsze łyse na szczytach pagórki i pierwszy śnieg. W Oslo go prawie wcale nie było. Wieczór to w sumie nie jest dobre słowo, było wcześnie i kompletnie ciemno. Autobus, którym przyjechaliśmy był przypadkowy, pierwszy na północ jaki podjechał. W pospiechu próbowałam dopasować się do sytuacji i trochę żałowałam, że jednak nie zrobiłam sztywnego planu. Może lepiej byłoby wyjść z Hamar?

Zanim zdobyłam gaz (w sklepie budowlanym w Elverum), zanim popakowaliśmy bagaże na pulki, ponapełnialiśmy termosy ciepłą wodą (wiadomo taka dłużej wytrzyma) poczułam się zmęczona i senna. Wyciągnęliśmy latarki, Edek przypiął narty pierwszy raz w życiu i ruszyliśmy ścieżką w las. Z godzinę później zatrzymała nas dziewczyna w mundurze. Zakaz wstępu, tereny wojskowe. Z tego co zrozumiałam poligony. A szkoda, bo mapa pokazywała tam dwie bezpłatne chatki i na obie mieliśmy ochotę. Nie bardzo wiedzieliśmy co zrobić. Mróz, pusto i ciemno. Z rozpędu ruszyliśmy jakąś ubitą ścieżynką w kierunku czegoś, czego nie było na mapie, ale pojawiało się na drogowskazach i instynkt podpowiadał nam, że to schronisko. No i było, tylko zamknięte (trzeba by się było umówić). Obejrzeliśmy toaletę, drewutnię i na końcu starą chatkę z bali, która służy jako ogniskowa altanka. Pani schroniskowa zastała nas tam po śniadaniu i nawet mnie poczęstowała kawą. To wcale nie było złe miejsce i choć temperatura spadła do -17 stopni nie było zimno.

Ruszyliśmy wyratrakowanymi nartostradami, drogami ubitymi idealnie dla sań i pieszymi letnimi ścieżkami zasypanymi przez metrowe zaspy. Te były najgorsze. Krótkie, szerokie i sztywne narty Edka doskonale sobie radziły w kopnym śniegu, zazdrościłam mu ich na bagnach. Były też niezłe w lesie, choć tam, zwłaszcza na nieubitych ścieżkach najbardziej nam przeszkadzały pulki, jak zawsze w nierównym terenie skore żeby się wykoleić czy zaczepić. Najtrudniej było Edkowi na lodzie, a ten trafiał się czasem na nartostradach. Prawie nie było ludzi i ślad ratraka lodowaciał nocami po słonecznych dniach. Jego narty miały na stałe podklejone pół foki. Miało to i zalety i wady, w niezbyt górzystym, niezbyt przygotowanym terenie zalety przeważały i Edek zapadał się mniej niż ja.

Ostatnio trochę się zapętliłam. Długie, męczące trasy wciągnęły mnie, troszkę uzależniły, ale radość jaką zawsze dawały mi te krótsze rozbiła się w monotonii kolejnych dni i choć w sumie było jej chyba więcej, nie odczuwałam jej już tak intensywnie. Każdy pewnie potrzebuje zmian. Chciałam sobie te wszystkie problemy poukładać.

Wydawało mi się, że nie potrzebuję wiele. Że wystarczy mi droga, czyste powietrze, względna samotność. Jednak czegoś mi w tej bliskiej Norwegii brakowało i ten brak, ten dyskomfort mnie lekko gryzł. Nie wiedziałam czy coś się we mnie „zepsuło” czy czasem nie za dużo wymagam?

To były monotonne góry. Prawie płaskie (takie były nam potrzebne na pierwszy raz). Puste, bo jeszcze nie było sezonu, ale bliskie cywilizacji. Domów, dróg. Nie zapisałam sobie i nie zapamiętałam mijanych miejsc. Jednolita monotonna biel, proste podobne do siebie leśne trakty (ludzkie przygotowane dla narciarzy czy piechurów) nie dawały mi powodu żeby pisać. Czekałam że wydarzy się coś co mnie zaskoczy, uruchomi to od dawna znane zdziwienie, zaciekawienie drobiazgami, w sumie niczym, ale to uczucie się nie pojawiało i z żalem odkryłam, że sama go nie umiem wywołać. Nawet zdjęcia przychodziły mi z trudem, być może dlatego, że widoki były bardzo zwykłe. Piękna, śnieżna czyściutka zima, niewiele, ale przecież nie nic.

Działo się też naprawdę niedużo. Jakiś mostek z ostrym grzbietem twardego śniegu, droga ubita na paru kilometrach i zasypana na kolejnych paru. Krótkie urwisko, a narty Edka okazały się tak szerokie, że nie bardzo się w nich dawało schodkować. Byłam tym zaskoczona, choć pewnie można było to sobie wyobrazić. Skoro po obu stronach buta zostaje po kilka centymetrów wolnej deski robi się dźwignia i nawet najsztywniejsza krawędź się obsunie. To nigdy nie był wielki problem. Najtrudniejszy był chyba króciutki dzień. Prawie codziennie nam go brakowało. Nie miałam formy, pod górę było mi trudno nadążyć za Edkiem na samej łusce, bez fok, a przypinać ich na krótkie odcinki mi się nie chciało. Skapitulowałam kiedy nocą na stromym podejściu przez las kijek wpadł mi w jakąś przysypaną dziurę, straciłam równowagę i wywróciłam się w głęboki puch. Wpadłam po pachy, nasypało mi się za kołnierz i do rękawów. Z trudem się wygrzebałam, niczego przy tym na szczęście nie zgubiłam. Poza czasem, który bezlitośnie uciekał. W lutym śnieg był jeszcze niezwiązany, bardzo sypki, a poza nartostradami i drogami nikt jeszcze po nim nie chodził. Rzeki też nie pozamarzały całkiem i nie dotarliśmy do kilku leśnych chatek.

To nie tak, że mi się nie podobało. Lubię biel, lubię monotonię. Pogoda nie była przez cały czas taka sama. Widywaliśmy i śniegową okiść i szadź, bywało bezchmurnie i słonecznie, bywała mgła. Nocowaliśmy wygodnie, w chatkach i na kempingu. Raz spotkaliśmy trójkę Anglików, wystraszyli się i wrócili na twarde. Kiedy przerzedziły nam się zapasy jedzenia poszliśmy do sklepu w Sjusjoen. To blisko Lillehammer. Po szerokich, wspaniale ubitych nartostradach biegały jaskrawe grupki narciarzy i choć i my szliśmy po tych szlakach bardzo szybko (jak na nas) czułam się tam mocno nie na miejscu w szerokich nartach i z pulkami. To nas skusiło żeby już uciec na dzikie. Uznaliśmy, że Edek opanował tyle ile trzeba, radził sobie na każdych możliwych trasach, pulki były wypełnione dobrym jedzeniem, mieliśmy pełne powerbanki i zapas gazu. Byliśmy wolni. Nie potrzebowaliśmy cywilizacji. Nie wiem co mi pomogło bardziej, to beztroskie uczucie niezależności, czy fakt, że wyszliśmy ponad las i otoczyła nas otwarta przestrzeń.

Temperatura spadła, śnieg skrzypiał i błyskał jak brokat. Czas popłynął swoim własnym rytmem. Góry urosły, zima pokazała się z najlepszej strony i wreszcie zaczęło mi to wystarczać.

Share
Translate »