Alpi Orobie – bardzo łatwy dojazd

Zrobiło się bardzo poważnie więc dla równowagi nabrałam nieodpartej ochoty na opisanie czegoś zabawnego. W sezonie było mnóstwo pracy. Nie wyrobiłam się, teraz wspomnienie alpejskiego lata bardzo mi się przyda. Lubię pisać o górach. Dla przyjemności. To mnie odpręża. Chciałabym oczywiście żeby moje opisy mogły się Wam kiedyś przydać, ale niektóre są lekko szalone, więc hmm… może być trudno :)

Ten wyjazd był prezentem urodzinowym dla mojej przyjaciółki. Obiecałam jej coś niezwykłego. Pomyślałam (przyznaję, że krótko) i kupiłam nam po bilecie lotniczym. Powrotnym z Bergamo.

Zrobiłam też coś, na co zawsze miałam ogromną ochotę. Umówiłam się z bardzo mi słabo znanymi Włochami z CAI w Genui. Zaplanowali grupowe przejście Alta Via del Alpi Orobie. Pomyślałam, że będzie jak znalazł. Lidka nie interesowała się bardzo szczegółami, ale kupiła bardzo dobry sprzęt. Nie chodziła po górach od dawna, ostatnio byłyśmy chyba razem na Kieżmarskim… a od tego czasu minęło już pewnie kilkanaście lat. Była więc wyposażona nawet lepiej niż ja. Spakowana według moich zaleceń tak żeby plecak nie przekraczał 9 kg. Wyruszyłyśmy w piękny (chociaż deszczowy) poranek ze stacji benzynowej pod (a raczej nad :)) Insbrukiem. Autostopem.

Kiedy to planowałam w domu myślałam, że będzie zabawnie. Do Insbrucka podrzucili nas znajomi kajakarze. Spałyśmy wygodnie przez całą noc, a potem jakoś bardzo nagle zostałyśmy same na pustej sosie… w sumie to hmm… nie całkiem same. Oprócz nas raczej już niemłodych, stały dwie dwudziestoparoletnie dziewczyny z tekturką z napisem Garda.

Troszkę nas to wytrąciło z równowagi, ale z na pozór nie zmąconym spokojem oddaliłyśmy się kilkaset metrów w przód, honorowo dając im fory. Były pierwsze.

Stałyśmy na skraju drogi z 10 minut, po czym zatrzymał się jakiś szybki samochód… jadący akurat nad jezioro Garda. Czemu nie zabrał dziewczyn nie wiemy. Nas podwiózł na wygodne rozdroże kilka kilometrów powyżej Rivy. Sympatyczny Niemiec wracał z motocyklowego objazdu południowowschodniej Europy na motorze. Żona rozchorowała się i została w hotelu w Riva del Garda, a on nocą wrócił do domu motorem, po to żeby odebrać ją wygodnie samochodem. 600 km w jedną stronę. Bardzo romantycznie. Był w naszym wieku.

Z rozstajów jeszcze zanim zdążyłyśmy się przebrać, zgarnęła nas młoda Włoszka z dwójką dzieci, podrzuciła kilka kilometrów na skrzyżowanie, a tam znów niemal natychmiast zabrała nas starsza para w samochodzie kempingowym. Nie bardzo wiedziałyśmy gdzie jechać więc pojechałyśmy tak jak pasowało. Do ujścia szerokiej doliny prowadzącej nad Lago Bissino. W Adamello.

Nikt poza romantycznym Niemcem nie mówił po angielsku, ale radziłyśmy sobie nieźle na migi. Siwy pan w kraciastych portkach, który zgarnął nas z ujścia doliny i podrzucił aż do tamy (a potem wrócił, nie zrozumiałyśmy gdzie jechał) na dokładkę obdarował nas mapą. O 17-tej byłyśmy w świetnym miejscu do wyjścia w góry- zupełnie naszą podróżą nie zmęczone. Nieźle prawda? Sama byłam zdziwiona bo autostopem na tak długi dystans nie jeździłam już od dwudziestu paru lat. Prędkość podróżna w żaden sposób nie zmalała mi wraz z wiekiem więc chyba można będzie do tego wrócić :)

PS: opisałam dojazd bo wiele osób twierdzi, że Alpy są drogie. Jak widać można się tam dostać nawet za darmo, a przy odrobinie szczęścia trwa to krócej niż samolot i autobusy.

Tak naprawdę miałyśmy zamiar jechać stopem już ze Szczecina. Tylko, że kiedy poprosiłam męża żeby nas podrzucił do Kołbaskowa w sobotę rano ( bo taki był plan) powiedział, że nie może bo w piątek w nocy jedzie z kolegami do Insbrucka… nie zastanawiałyśmy się długo i ruszyłyśmy w piątek. W końcu nie co dzień udaje się złapać dobrego stopa już w domu :))

Share

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany.

Witryna wykorzystuje Akismet, aby ograniczyć spam. Dowiedz się więcej jak przetwarzane są dane komentarzy.

Translate »