Wstałyśmy wcześnie z nadzieją na poranny autobus, który podobno odjeżdżał z Valle o 9 rano. Jednak kawałek serpentyn prowadzący na halę gdzie rozbiłyśmy namiot okazał się znacznie dłuższy niż przypuszczałyśmy. Wieczorem pokonałyśmy go samochodem (podwieźli nas tam spotkani na szlaku Włosi) teraz kiedy trzeba to było zejść zawijaski jakoś niezmiernie urosły.
Dziewiąta zastała nas pół godziny powyżej wsi. Zdesperowane zamachałyśmy na jakiś (jedyny niestety) zjeżdżający z góry samochód, ale kierowca nas minął. Wprawdzie otworzył okno i coś do nas krzyknął… ale odjechał, a tego co powiedział nie zrozumiałyśmy. Szłyśmy więc dzielnie asfaltem w dół z nadzieją, że dalej będzie więcej ludzi. Ze 20 minut później ten sam kierowca wrócił, a potem zwiózł nas nie tylko do doliny Camonica (gdzie pewnie jechał autobus) ale i dalej doliną w dół. Tak sugestywnie opisał nam (po włosku) zalety masywu Concarena, że postanowiłyśmy go nie ominąć. Zamiast najłatwiejszego wyjścia- wjazdu na Passo Vivione i pójścia jakimś wysoko biegnącym szlakiem, wybrałyśmy strome podejście z samego dna doliny. Capo di Ponte leży tylko 300 metrów nad poziomem morza.
W informacji turystycznej nikt nie mówił po angielsku (nie mówiono też po niemiecku i po hiszpańsku… ), nie było mapy, a panie nie znały żadnych górskich dróg. Z żalu poszłyśmy do wytwórni serów (powstrzymując się ostatkiem sił przed odwiedzeniem też wytwórni wina), najadłyśmy lepkich brzoskwiń i zaczęłyśmy podchodzić asfaltem.
W dolinach panował potworny upał- trudno to sobie wyobrazić w górach, ale różnice temperatur są ogromne. Poosłaniałyśmy się jak mogłyśmy przed słońcem, wysmarowałyśmy kremem i roztapiając się w południowym skwarze postanowiłyśmy złapać stopa i podjechać jak najwyżej samochodem. Niestety szosa była zupełnie pusta- najwyraźniej czas na lunch. Jakiś pan z podlewający ogródek wręczył nam po lizaczku i życzył powodzenia- co nas niemal kompletnie dobiło.
W połowie drogi, kiedy lizaczki zostały już niemal zjedzone, a my wyszłyśmy na lekki wiatr, zatrzymała się jakaś pani i zabrała nas do Pescarzo. To urocze kamienne miasteczko z pięknym widokiem.
Poświęciłyśmy mu z pół godziny. Wyglądało na całkiem wymarłe. Mapy w nim w każdym razie nie było.
Szlak prowadzący do Refugio Iseo wychodzi w górę za najwyższymi zabudowaniami. Jest oznakowany, ale nie poopisywano rozgałęzień (a jest ich kilka) i z braku mapy musiałyśmy rozwiązać niejeden dylemat. Ostatecznie udało nam się jednak przebić przez las i wyjść na już lepiej oznakowaną ścieżkę biegnącą z Ono San Pietro. Na kawałku szlak prowadzi drogą i kilkaset metrów podwiozła nas jakaś rodzina- gdybyśmy miały mapę, albo chociaż dukały po włosku pewnie udałoby nam się wjechać z nimi gdzieś wyżej, tak pogadałyśmy trochę o pogodzie i wysiadłyśmy zostawiając im do zwiezienia na dół torebkę zapomnianych śmieci. W większości nieużytecznych ulotek z informacji turystycznej.
Dalej ścieżka – już fragment Alta Via Orobie Orientale -Sentiero No. 6- wspinała się przez łąki i stromy, zarośnięty cyklamenami las. Oznakowanie pojawiało się czasem ale było sporo miejsc gdzie błądziłyśmy. Jedyny spotkany facet- motocyklista, chyba pasterz- też nie miał mapy i nie mówił w żadnym znanym nam języku. Miałyśmy zamiar kupić mapę w schronisku… ale okazało się zamknięte. A w zasadzie nawet otwarte tylko puste. Takim jak my zostawiono całą jadalnię i jeszcze nie zakręcony na zimę kran. Na drzwiach wisiała kartka „sala zimowa”. Refugio Baito Iseo chociaż położone nisko (zaledwie na 1335 metrów nad poziomem morza) było klubowe i najwyraźniej stosowało się do przyjętych zwyczajów.
Chociaż było dopiero wczesne popołudnie Lidka powiedziała, że albo mnie natychmiast zabije albo niezwłocznie idzie spać… rozsądnie wybrałam tą drugą możliwość. Spędziłam potem kilka godzin odwiedzając okoliczne domki (puste), przeglądając każdy znaleziony w schroniskowej jadalni papier… a na koniec już z latarką odkryłam pod stosem nieaktualnych reklam przypiętą pineskami do ściany (ale odwróconą na lewą stroną) mapę.
Oglądałam ją długo, mając nadzieję że zapamiętam. Fragment przerysowałam, sfotografowałam aparatem Lidki (mój nie jest cyfrowy), nawet przez chwilę rozważałam czy by jej nie ukraść, ale ostatecznie przybiłam w tym samym miejscu… Może się jeszcze komuś przyda.
Trudność tego odcinka to najwyżej T1, ale do podejścia jest ponad 1000 metrów, a w upale to nie jest nic. Za miejscem gdzie ścieżka odchodzi od szosy jest źródło.