<—Co było dalej? Obudziliśmy się późno, zwinęliśmy nie śpiesząc, nie zeszliśmy do Boblio Pellice- chociaż z Col Giuliano schodzi jakaś nieoznakowana, ale widoczna ścieżka… Chyba do Villanova.
Zrobiliśmy to co zwykle, chcąc jak najbardziej rozciągnąć ostatni alpejski dzień- wpakowaliśmy się w kłopoty.
Poszliśmy dalej wojenną drogą w kierunku Tredici Laghi- obozu wojskowego z 19 wieku w dolinie pełnej małych jeziorek. Chyba powinno ich być 13, ale nie wiem czy czasem nie było więcej.
Szlak był wygodny i oznakowany, cała trasa poszła nam szybko. Koło południa doszliśmy do ruin baraków i pierwszych jeziorek. Ciekawe miejsce.
Obóz położony na wysokości 2500 metrów był najwyższym obozem wojskowym w Alpach. A przynajmniej tak głosiły napisy na tablicach informacyjnych. Został zamknięty podczas drugiej wojny światowej- po tym jak Włochy zaatakowały Francję- to też było pięknie opisane po włosku i po francusku. Liczne, jeszcze zachowane baraki są otwarte i można je zwiedzać. W wielu miejscach stoją staroświeckie armaty.
To popularne miejsce i spotkaliśmy tam trochę ludzi. Sądząc, że mamy mnóstwo czasu ugotowaliśmy sobie jedzenie,
a potem poszliśmy w kierunku Passo Roux,
zaczepiając po drodze ( tak naprawdę…nie bardzo to było po drodze) o grań ponad Parco Regionale Conca Caialancia.
Na grani dopadła nas gęsta mgła i straciliśmy trochę czasu, ale co jakiś czas chmury rozwiewały się więc dotarliśmy na Passo Rous. Okropnie wiało.
Pod nami zgromadziły się gęste chmurska i co jakiś czas słyszeliśmy grzmot. Znaleźliśmy jednak wiele obiecujący drogowskaz i szlak 139. Był na mapie, prowadził tam gdzie trzeba, była czwarta…chyba jednak nie było aż tak źle.
Zejście zaczęło się niewinnie- szeroka wojskowa droga, która potem znienacka skończyła się bez uprzedzenia. Mieliśmy bardzo mało czasu więc po szybkim rzucie oka na mapę ( niezbyt pouczającym bo znów otuliła nas mgła) pobiegliśmy według biało czerwonych znaków w dół ignorując ewidentny brak ścieżki. Było stromo, było krucho, było raczej bez sensu- do tego zupełnie inaczej niż na mapie, ale było już za późno żeby kombinować. Następnego dnia w południe musieliśmy już być w Bergamo.
Znaki były biało-czerwone i świeże. Ktoś musiał niedawno wytyczyć tu szlak, ale ponieważ nikt nim nie chodził, nie było ani śladu ścieżki. Wyszliśmy na grań, ale złośliwe chmury nie miały zamiaru się rozwiać. Pod nami najwyraźniej szalała burza. Widzieliśmy na jakieś 3 metry, ale ktoś kto „zaprojektował” ten szlak- przewidział to. Na każdym wyraźniejszym kamieniu, na każdym kawałku skały wystającym z trawek namalowano piękny biało-czerwony znak. Szliśmy bardzo ostrożnie, bo było nieprzyzwoicie stromo, trawersem po gęstych trawkach wypatrując pomalowanych kamieni. Nie ukrywam, baliśmy się. Droga nie miała nic wspólnego z mapą. Zbocze urywało się pod nami i opadało w burzę, czasu też mieliśmy coraz mniej… a ścieżka nie przejmując się tym wcale szła niemal po poziomicy- niestety nie wiadomo dokąd.
W pewnym momencie wyszliśmy nad chmury, ale i tak niewiele było widać. Zbocze wypłaszczyło się odrobinę i złapaliśmy telefoniczny sygnał. Zadzwoniłam do Marco, przyjaciela który mieszka w dolinie. Mieliśmy zamiar u nich przenocować. Marco obiecał podjechać po nas do schroniska Alpe Selle, ale my niestety zeszliśmy gdzieś indziej. Znaleźliśmy się na jakiejś polnej drodze. Ucieszeni, że już nie musimy się bać upiornych trawek pobiegliśmy drogą prosto w dół…
a potem biegliśmy tak jakieś dwie godziny. Zorientowaliśmy się, ze coś jest źle, ale nie wiedzieliśmy gdzie idziemy. Marco i Daniele czekali na nas w całkiem niedobrym miejscu, tam gdzie powinniśmy dojść według ostatniego szlakowego drogowskazu. My musieliśmy zejść aż na dno doliny- czyli około 2000 m. Na samo wspomnienie nadal bolą mnie pięty.
Dopiero niemal na samym dole (a przynajmniej tak to wyglądało- dolina Pellice jest upiornie głęboka) znaleźliśmy drogowskaz- Pertusel 1 godzina. Zadzwoniłam. Marco przejechał do Pertusel ( to wcale nie było blisko), a my zwlekliśmy się tam już o zmroku.
-Co wy macie za mapę? -zapytał kiedy się tłumaczyłam
-A… właściwie to taką, którą kiedyś dostałam od ciebie w prezencie- wyjaśniłam…
no i to by było na tyle. Na mojej mapie nie było ani oznakowanego pięknie szlaku, ani drogi do Pertusel, co dziwniejsze nie było ich również na dobrych mapach, które Marco miał u siebie w domu. Kto i po co to oznakował nadal nie wiemy :)
Co ciekawe łażąc tam później latem Marco znalazł jeszcze jeden równie stromy, równie trudny i równie perfekcyjnie oznakowany szlak. Kto wie ile ich tam jeszcze jest :)
Alpy zdecydowanie wywołują u mnie chęć do działania i pobudzają górską pasję! : )
Na bloga trafiłam przypadkiem, jednak myślę, że zostanę tutaj na dłużej. Seria postów o górach zapowiada się bardzo ciekawi, więc z chęcią je przeczytam.
Zapraszam też do mnie. http://www.ksiazkawpodrozy.blogspot.com
Pozdrawiam! : ))
Dziękuję, na bloga zajrzałam, życzę znalezienia tego właściwego pomysłu na życie :) Jeżeli podobają Ci się moje opisy alpejskich tras, popatrz też na teksty o Pirenejach. To niezwykłe góry i chyba bardziej dostępne-tańsze i bezpieczniejsze (chociaż oczywiście nie wszędzie) zwłaszcza dla kogoś w Twoim wieku, pirenejskie relacje poukładałam w spisie treści- nad uporządkowaniem Alp muszę jeszcze popracować.
powodzenia!