Nocą zaczął mnie boleć brzuch, źle spałam i trochę zmarzłam. Test czy mogę jeść włoskie wędliny nie powiódł się. Widocznie pakują do nich zbyt dużo chemii. Już do końca wyjazdu nie jadłam mięsa. Tak było chyba najbezpieczniej.
Szałas był częściowo zagłębiony w ziemi i wilgotny, spaliśmy na glebie, rano z przyjemnością wyciagnełiśmy wszystko na słońce.
Czekało nas zejście na dno doliny. Nie widzieliśmy znaków, ale udało nam się długo iść ścieżką- nie drogą. Na zboczu było sporo gruntowych dróg- dojazdów do ujęć wody i szałasów.
Ludzi nie było wcale, za to krowy prezentowały prawdziwy włoski szyk.
Nie widać tego dobrze na zdjęciu, ale kryształy błyszczały z daleka. Jak od Svarowskiego :). Niżej pojawiło się mnóstwo znaków.
Dnem doliny biegnie masa łatwych ścieżek,
a zbocza porastają przepiękne łąki.
trudno się opanować i nie fotografować :)
Zeszliśmy do schroniska Meleze- przyjemnej gospody otoczonej strzyżonym trawnikiem z leżakami.
To miłe miejsce. Udało nam się tam kupić kilogram sera (niedrogo, ser miał mi zastąpić wędliny, których nie dało się jeść). Uprzejmość Pana Schroniskowego doceniliśmy w pełni dopiero później. Większość mijanych potem schronisk stanowczo odmawiała sprzedania jakiejkolwiek żywności. Biznes to biznes… ale nam było przykro.
Górne piętra doliny Varaite di Bellino były równie spokojne i sielskie, chociaż na parkingach stały samochody i spotkaliśmy ludzi.
Główne zainteresowanie budzą chyba niskie ścieżki i via ferrata- na wielkiej wychylonej skale.
W dolinie jest też mnóstwo bardzo dobrze zachowanych szałasów, pogrupowanych w małe wioseczki. Zabudowania pochodzą z lat pięćdziesiątych i ciągną się aż do 2500 m.
Zdecydowaliśmy się pójść troszkę w kółko i obejrzeć pominięte poprzedniego dnia zejście z przełęczy Fiutrusa.
Dodatkową motywacja do wyboru tej drogi był biwak na przełęczy Mongioia. Pogoda była dość dziwna, pomimo silnego słońca było lodowato i nawet w środku dnia chodziliśmy ciepło ubrani. W najwyżej położonej wiosce ścieżki na paso Fiutrusa i Mongioia rozdzielają się. Na Frutiusa prowadzi wydeptany dukt, idąc na Mongioia trzeba wdrapać się na trawiasty próg, a potem przebić przez strome płaty śniegu i rozmiękłe wiosną, gliniasto-piarżyste urwiska.
Wieczorem drogę nakrył cień. Zrobiło się zimno, a błoto zaczęło zamarzać. Zginęły też wszystkie znaki.
Jeszcze wyżej weszliśmy w ciągły śnieg, a po przejściu kilku nieprzyjemnie twardych płatów założyliśmy raki. Początkowo towarzyszył nam czyjś (już mocno nadtopiony) ślad, ale potem znikł, widocznie nie odcisnął się w twardym śniegu.
Dojście do przełęczy jest dość zawiłe. To labirynt śnieżnych pól wśród niskich przełączek i kamienistych grani. Biwak stoi już niemal we Francji.
Z daleka wyglądał niepozornie, ale to niemal pałac.
Leży bardzo wysoko (ponad 3000m npm) więc i wieczorem i rano towarzyszyły nam bardzo piękne widoki.
Popatrzyliśmy jeszcze przed nocą na zejście (na francuską stronę). Nie bardzo mieliśmy ochotę wracać tą samą drogą. Rano śnieg zamarzłby na lód i wcale nie byłoby tam łatwo.
To przepiękne miejsce. Trudność wejścia od strony włoskiej nie przekracza T3, ale wiosną na drodze trafiają się pojedyncze nieprzyjemne miejsca. Przykre szczególnie z ciężkim plecakiem.