Nie mogę powiedzieć, że poranek mnie rozczarował. Był koniec września, prawie październik. Typowa jesienna pogoda. Można się tego było spodziewać, ale oczywiście byliśmy zdziwieni. Padało, wiało, przymarzało. Widoki były marne. Szlak niewidoczny i do tego zimne śniadanie. Po namyśle, tym razem krótkim zdecydowaliśmy, że trochę zejdziemy. Przez 12 dni trzymaliśmy się powyżej 2000 metrów, więc znaliśmy już najwyższe partie gór. W taką pogodę nie spotkałoby nas tam nic więcej niż śliskie kamienie. Niżej we mgle pojawiały się chociaż jakieś rośliny, a droga wprawdzie niezbyt ciekawa opadała ostatecznie do schroniska. Mieliśmy nadzieję, że zostawiono nam salę zimową, że tam usiądziemy, że coś ugotujemy. Długo schodziliśmy starym wojennym traktem, jakich mnóstwo w tych górach. Nic fascynującego, ale w tych okolicznościach nie przeszkadzało nam. Czym niżej tym było cieplej, ale mgła gęstniała i widoków było coraz mniej. Przy stawie udało nam się znaleźć odnogę szlaku prowadzącą do schroniska, niestety trafiliśmy na zamknięte budynki i pomyśleliśmy, że to nie tu. Zeszliśmy kawałek, wróciliśmy, policzyliśmy centymetry na mapie. Dalej. Jeszcze ze 200m. Znów trafiliśmy na zamknięte budynki. Wyglądały jak restauracja. Była nawet nie najgorsza wiata. Przez chwilkę kusiło mnie żeby tam ugotować, ale przecież zaraz schronisko…
Już odchodząc wypatrzyliśmy znaczek CAI na tylnych, też zamkniętych drzwiach. To jednak nie była restauracja. Nici z sali zimowej. Z Rifugio de Alexandris Foches a Laus prowadzi w dół jezdna gruntowa droga. Zeszliśmy nią. Padał śnieg. Gdzieś poniżej 1800m zrobił się ciapowaty i miękki, a jeszcze niżej zamienił w deszcz. Długo szliśmy ciemnym lasem. Dopiero nad potokiem pojawiła się odrobina światła, a za nią zamglony widok na wieś. Na mapie było tu schronisko San Bernolto. Postanowiliśmy zobaczyć czy w rzeczywistości też jest. Zeszliśmy do budynków, przeszliśmy kawałeczek asfaltem, którym płynęła też błotnista rzeczka zbierająca krowie kupy z pól. Mokrzy, lekko zdołowani podeszliśmy pod zamknięte drzwi i zobaczyliśmy stertę jajek…
Hmm… niby na deszczu, a jeszcze w całkiem suchych papierkach. W tym budynku ktoś musiał być. Zapukałam i okazało się, że tak. Schronisko było nieczynne, para która w nim pracowała już spakowana. Zamykano je, ale pozwolono nam tam troszkę posiedzieć. Dostaliśmy obiad (bardzo dobry, chociaż z zamrażalnika), dokupiliśmy troszkę potrzebnych rzeczy. Podsuszyliśmy się troszkę przy ogniu. To bardzo miłe miejsce. Cieszyłam się, że je znaleźliśmy. Właściciel dobrze mówił po hiszpańsku i bardzo dobrze znał góry. Doradził nam gdzie iść w ciągu kolejnych dni i ostrzegł przed załamaniem pogody. Już na wysokości 1500 metrów miał spaść śnieg i to od razu pół metra. Baliśmy się tej prognozy każdego kolejnego dnia.
Tymczasem wyszliśmy na deszcz i ruszyliśmy przeciwległym zboczem na przełęcz Passo de Larousa. Do podejścia było 800 metrów, niby nie dużo, ale też nie nic. Znakowana ścieżka wdrapywała się stromym zboczem. Z mgły co i rusz wynurzał się jakiś garb, który przez chwilkę wydawał się przełączą, potem nikł i ustępował miejsca kolejnemu. Pan z Bernolto radził zejść do wsi. Pogoda nie miała się już poprawić, a schroniska miały być bez wyjątku zamknięte. Podobno w tym rejonie sale zimowe otwierane są dopiero w listopadzie. Dlaczego? Nie udało nam się dowiedzieć. Tymczasem szliśmy w górę więc z deszczu zrobił się mokry śnieg, a potem śnieg. Mieliśmy więcej szczęścia niż rozumu. Chociaż jeśli się nad tym zastanowić szczęście i rozum raczej nie chodzą w parze. Jak można mówić o szczęściu w sytuacji kiedy się wszystko zaplanowało? Przemyślało? Opanowało? Przewidziało? Szczęście miewają tylko ryzykanci. Tego popołudnia trafiło się też i nam.
Przestało padać. Zejście, chociaż strome było oznakowane i nawet nie bardzo śliskie, a schronisko Migliorero miało salę zimową. Nie mogłaby być zamknięta, bo jest w niej alarmowy telefon.
Nie robiliśmy sobie nadziei więc odkrycie sali bardzo nas ucieszyło. Schodząc widzieliśmy wielki, malowniczo położony budynek nad pięknym stawem. Wokół było pod dostatkiem namiotowych trawek. Szłam powoli. Wolę iść niż siedzieć, a i tak nie poszlibyśmy już dalej w dół. Nie śpiesząc się obeszłam staw drugą stroną niż Jose, dłuższą, ale ładniejszą. Przechodząc rzekę z przyzwyczajenia stanęłam żeby nałapać do butelki wody. Z górki zbiegał Jose machając rękami.
-Jest wszystko i sala i woda! Mamy raj!
Nocą chmury przeleciały dalej, a świeżo ośnieżone góry oświetlił księżyc. Gdyby wcześniej nie padało na pewno nie byłoby aż tak pięknie.