Wiatr bardzo szarpał naszym namiotem nocą, a przed świtem troszkę złagodniał. Nadal nie dało się gotować, ale mieliśmy przecież co jeść. W sumie noc na grani nie okazała się wcale zła. Za nami roztaczał się piękny widok na Entracque i całe rzędy górskich grzbietów zwieńczonych sylwetką dalekiego Monte Viso. Widzieliśmy je jeszcze długo idąc trawiastym zboczem. Światło, początkowo różowe zrobiło się pomarańczowe i złote, a potem nastał piękny dzień. Na przełęcz (Colle della Garbella) nie było daleko. Siedliśmy tam na chwilkę, żeby zjeść. Z góry widzieliśmy już Palanfre, ale zejście zajęło nam sporo czasu. Najpierw długa wędrówka granią, potem stroma ścieżynka przez zarośla siejących nasiona wierzbówek i łany zrudziałych jagód wśród karłowatych jarzębin. Potem pasterskie domki i labirynt rozwidleń. Jak zwykle szliśmy każde osobno i niechcący pogubiliśmy się. Ta trasa, patrząc na mapie miała bardzo nikły sens, kolejnego dnia musieliśmy znów przejść przez tę samą grań. Wybrałam ją chcąc jak najwięcej zobaczyć, nie ominąć żadnego zakamarka parku Alpi Marittime. Było watro. Dobrze oznakowany szlak wspiął się potem ładną doliną (Vallone delgi Alberghi), minął zamieszkałe przez pasterzy gias (tak nazywają się pasterskie domy po obu stronach granicy) i wdrapał na wysokie piętro z jeziorkiem (Lago Frissone). Tam przenocowaliśmy. Chmury rwały się na sąsiednich szczytach, nocą zasłoniła nas mgła, ale i tak było tam bardzo pięknie. Po drodze, już za Palanfre widzieliśmy samotnego chłopaka z plecakiem. Musiał pość potem w lewo, bardziej popularnym szlakiem GTA, bo już go więcej nie spotkaliśmy.