Od rana bardzo mocno wiało. Pewnie dobrze, bo niebo całkiem się oczyściło z chmur. Wysoko w górach było przejmująco zimno, ale schodziliśmy i z każdym krokiem robiło się zaciszniej i cieplej. Na dnie doliny porozbieraliśmy się do krótkich rękawków. Bałam się, że ta trasa okaże się nudna. Na włoskiej mapie była tam zaznaczona droga- na francuskiej tylko szlak. W rzeczywistości drugą stroną rzeki biegł jakiś stary asfalt więc nie chcąc na niego wychodzić zostaliśmy na niezbyt wydeptanej ścieżynce po „naszej” stronie. Dobrze nam się nią szło. Dalej, w miejscu gdzie chyba i tak nie docierała szosa trafiliśmy tam na otwarty domek, najwyraźniej zatrzymany w innych czasach. Zjedliśmy w środku. Na zewnątrz nadal mocno wiało, mniej niż na górze, ale zbyt silnie żeby gotować. Piękne, spokojne miejsce. Kilkaset metrów dalej ścieżka doszła do rzeki trafiając wprost na kamienny most. Droga, której się bałam była wyboista, nierówna, nieprzejezdna i najwyraźniej nieremontowana od kilkudziesięciu lat. Jeszcze wyżej w Dolinie Valmasque trafiliśmy na jej dziwaczne rozgałęzienia i całe zatrzęsienie mostków. Wszystko to już częściowo rozmyte i tylko boczkiem użytkowane jako szlak. Dość popularny, spotkaliśmy kilka grupek. Był weekend, a to piękne i łatwo dostępne miejsce. Jedno z najbardziej znanych w Mercantour. Schronisko Valmasque było otwarte, a jego opiekun (czyli gardien) bardzo miły. Dostaliśmy od niego srebrną taśmę, do zreperowania ułamanej klamry plecaka Jose i żałowaliśmy potem, że krępowaliśmy się wziąć więcej. Co chwila rozpadały nam się inne rzeczy, a samoprzylepną taśmą da się naprawić prawie wszystko.
Dalsza trasa to klasyk Mercantour. Wyraźna znakowana ścieżka przechodzi wzdłuż ciągu pięknych jezior spotykając się przed przełęczą Valmasque z biegnącym z południa GR52. Szłam nim już kiedyś. Dawno temu. Po wypadku w kanionie Bolene wsadzono mi na szyję gorsecik. Nie mogłabym w nim wejść do wody (był z gąbki), ale w górach prawie mi nie przeszkadzał. Obciążone plecakiem plecy bolały mnie nawet jakby trochę mniej. Był lipiec. Piękna słoneczna pogoda. Pamiętam, że nie wzięłam namiotu i kilka nocy przespałam pod gołym niebem. Na Cima Diable był jeszcze śnieg, a w Valle de Merveilles straszny tłum. Tym razem już tam nie szliśmy. Skręciliśmy na zachód i podeszliśmy GR52 jeszcze z godzinę. Już się bałam, że nie trafimy na żadne płaskie miejsce, ale udało się. Jest jedno, dokładnie w kształcie małego namiotu dla pewności obłożone w kółko kamieniami. Na skale obok stoi kopczyk. Żeby tam dojść trzeba troszkę zboczyć odchodząc na skraj urwiska od pięknego płytkiego jeziorka. Po nocnym deszczu było tam więcej stawków, ale pewnie znikają latem. To jakieś 2400 m npm. Na mapie widać tylko jedno, malutkie oczko wodne. Prawie nic.
Taki traf. Kasia wyrusza poza cywilizację aby ścieżką cyfrowa nam ją przybliżyć. Ucieka od nadmiaru współczesności i usilnemu wpychaniu cyfryzacji a jednak cyfrowa publikacja ją pociąga. I dobrze. – do czego pije i co mnie cieszy. Siedzę w kolejce do PGE już drugą godzinę. Ludzie bprzeklinaja, puszczana im nerwy. A mnie choć na trochę Kasia porywa w inne miejsce. Jest we mnie spokój, uśmiech dla innych dzięki bytowi niematerialnemu ciut dalej stąd. Nadrobilem lekturę i zdjęcia. To nie to samo co w domu lub książka ale ma wiele zalet. Postęp technologiczny dla mało odważnych osob które nie maja przekonania co do takich wyjazdów a Kasie postrzegaja jako „cyborga” na wiatr bywa dobry. Inaczej zabrał bym książkę myśląc że załatwienie sprawy zajmie minutę a tak chociaż podrzędną lektura wypelnie sobie czas i głowę. Inaczej wcale bym nie czekał.
rzeczywiście brzmi jak paradoks, ale taki punkt widzenia nawet mi nie przyszedł do głowy:). Pisanie wciąga mnie z powrotem w ten świat. Piszę i jestem w górach. Cieszę się, że mogę, i że Ty możesz, i że to w czymkolwiek komukolwiek pomaga.
Powodzenia w tej długaśnej kolejce!