Mary zebrała się pierwsza, ale zatrzymała się jeszcze przy wodospadzie, umyć zęby. Puściłam ją przodem i przez wiele godzin byłam sama. Ścieżka wyszła na polną drogę i długo kilkanaście kilometrów wiła się po wietrznej grani. Północna strona Four Pics błyszczała bielą, równa linia Mogollon Rim coraz bliższa, nadal była bajkowo granatowa. Niebo zachmurzone, dość zimno. Na którymś z zakrętów minął mnie terenowy samochód. Starszy pan zatrzymał się i uprzejmie spytał czy nie potrzebuję wody. Nie potrzebowałam. Szukałam zacisznego miejsca żeby zjeść, długo niczego takiego nie było w końcu skuliłam się za głazem wylizanym przez ciągły wiatr.
Tam dogoniła mnie Ceci. Tak jak ja wyruszyła 3 marca, nie widziałam jej od pierwszych dni, ale czas stracony przez moje problemy z żołądkiem na nowo przetasował kolejność. Ceci malutka o urodzie Włoszki z rozwianym włosem, grubo ubrana u góry, ale nadal w krótkich spodenkach na lunch zaszyła się w gęstych krzakach. Mijałyśmy się tego popołudnia kilkukrotnie, pod wieczór dołączył do nas chłopak, którego spotkałam wtedy pierwszy raz, student informatyki, Azjata, jedyna osoba oprócz mnie, która niosła ze sobą aparat- bezlusterkowca z jednym obiektywem-stałką 60 mm. Byłam ciekawa jego zdjęć, niestety zapomniałam spytać o stronę czy kontakt, a imię wypadło mi z pamięci. Na ten dzień zapowiadano burzę. Kiedy spadły pierwsze krople Ceci była znów koło mnie i z pół godziny biegłyśmy razem uciekając z koryta rzeki, teraz prawie suchej, ale kto wie… Mary być może wiedziała, była stąd. Minęłyśmy jej namiot rozpędzone, szkoda było nam czasu żeby stawać. Dolina w tym miejscu zwęziła się do korytarza zduszonego przez ciemną chmurę.
Chłopak z aparatem siedział skulony pod wypłukaną ścianą tuż za brodem. Też napełniłyśmy butelki, skała zasłaniała nas z góry i Ceci nawet myślała czy tam nie zostać, ale uznaliśmy, że to niebezpieczne. Nie było stamtąd daleko do szosy. Chłopak zadzwonił do rodziców, podróżowali samochodem, gdzieś w pobliżu i obiecali po niego podjechać. Ceci uznała, że uda się złapać stopa do Payson. Miało padać przez cały kolejny dzień i wolała go przesiedzieć w mieście. Podchodząc widziałam jak gna coraz mniejsza i mniejsza na tle chmury czarnej jak noc.
Rozbiłam namiot na przełączce, łagodnej, pozarastanej luźno krzewami. Ustawiłam się tyłem do wiatru, z trudem wbiłam śledzie w skamieniałą glinę, kilka przyłożyłam kamieniami i wtedy lunęło. Wskoczyłam i wyszłam dopiero widząc różowe światło. Było już po zachodzie, na niebie rysowała się tęcza w dziwacznych łososiowych barwach. Trwało to może ze 3 minuty, chmura zawróciła i aż do rana kotłowała się nade mną burza.
Liczyłam czas od błysku do grzmotu, regularnie wydłużał się i skracał. Urwiska odbijały echo, deszcz tłuk w tropik. O trzeciej wiatr zawirował, wdarł się do mojego namiotu zerwał śledzia, którego zapomniałam nakryć kamieniami. Glina nasiąkła, była teraz jak masło i jedyne co mogłam zrobić to wyjść na deszcz poszukać ciężkich skał i umocować wszystkie linki jeszcze raz. Śpiwór był oczywiście mokry, podłoga zalana, wejście o luźnych połach pozbawione choćby rzepa czy guzika na silnym wietrze pozostawało otwarte. Było mi mokro, ale nawet nie bardzo zimno. Miałam gruby śpiwór.
Tak czy siak raczej się nie wyspałam. Już o siódmej szłam w stronę szosy myśląc o tym żeby jednak jechać do Payson. Wysuszyć się jak człowiek w jakiejś knajpce, kupić sobie owoce i jogurt, naładować telefon…. Z góry spośród ociekających traw widziałam łagodną linię drogi, malutkie ciężarówki, jakiś równie malutki dom z zarysem miniaturowego parasola. Przez moment miałam nadzieję, że to przydrożny bar, ale kiedy podeszłam bliżej wszystko to okazało się zamknięte. Szlak zresztą skręcił i przeciął szosę z kilometr dalej, zalanym kałużami tunelem. Jezdnia była odgrodzona kolczastym płotem, równie solidnym po obu stronach przejścia i odechciało mi się jechać do miasta.
Deszcz narastał, wchodziłam w chmury, do Sunflower zbiegały koryta błota wydeptanego pewnie przez krowy, szlak mijał kolejne linie ogrodzeń od otwierania i zamykania bramek przemokły mi rękawiczki. Nie było gdzie się zatrzymać i zjeść, w końcu siadłam na moment pod gęstym na wpół uschniętym jałowcem na kamieniu chyba znaczącym czyjś grunt. Wystarczyła chwila żebym zmarzła. Musiało być koło zera, wśród kropel deszczu trafiały się pojedyncze śnieżynki. Krajobraz przypominał Norwegię nie Arizonę. I było pięknie. Spokojnie, perliście. Trzeba było tylko trzymać tempo żeby nie marznąć. Miałam już na sobie wszystko, zresztą i tak nie byłoby gdzie się przebrać.
Deszcz osłabł kiedy wyszłam ponad piękny kanion, w wyższe piętra dolinki. Nad lasem minęłam suchy wzgórek, miejsce po czyimś namiocie, wydawało mi się jeszcze ciepłe, jasne, suche i twarde. Grunt namókł tak, że wokół butów tworzyły mi się gule z gliny. Musiałam co kilka kroków je zrzucać. Tak samo z kijkami. Stawały się coraz cięższe, więc tłukłam jednym o drugi żeby pozbyć się niechcianego ładunku. Po horyzoncie przesuwały się firany deszczu, niektóre omiatały też mnie, ale padało znacznie słabiej niż rano. Wyżej raczej śnieg niż deszcz. W tunelu z kwitnących na biało, ociekających i oblepionych śniegiem krzewów minęła mnie marszowym krokiem Mary.
Widziałam jak stawia namiot na dużym i ładnym polu biwakowym nad rzeką. Spojrzałam na zegarek, ale było dopiero po czwartej, ubranie mokre, namiot jak ścierka, wilgotny śpiwór. Wolałam iść, tak było cieplej. Przed nocą wykorzystałam suchą chwilę i wywiesiłam na drzewie wszystkie rzeczy. Coś obciekło, coś tam przeschło, mogłam zagotować herbatę i zjeść. Potem przegięłam i zamiast zabiwakować wbiłam się w kanion wąski i stromy, i musiałam przed nocą z niego wyjść. Przez drzewa widziałam jak różowieją chmury, jak odsłania się jakiś wyraźny szczyt. Było mi żal straconych widoków, ale nie udało mi się wydostać z gąszczu tego dnia. W resztkach światła rozbiłam namiot na ścieżce przy zielonym od glonów strumyczku, szczęśliwa, że w ogóle jest gdzie.