Ashley miała polskie nazwisko. Polskie lub ukraińskie- tak podejrzewała i kiedy rozpoznała mój akcent zaprosiła mnie na śniadanie. Poprosiłam żeby się podpisała, wymowa nie przypominała niczego z naszej strony świata, pisownia wydała mi się oczywista- polskie, bo zawierało „sz”. Pamiętam je, po powrocie sprawdziłam skąd może być. Chciałam napisać o moich badaniach Ashley, prosiła żebym to koniecznie zrobiła, ale karteczka z jej telefonem i emailem zamokła i wszystko się rozmazało. Pamiętam że pijąc kawę na jej tarasie myślałam żeby ją sfotografować, ale obie byłyśmy zaaferowane i zapomniałam.
Mieszkała w drewnianym domku, tymczasowo. Pracowała w biurze architektonicznym, które stawiało obok więcej takich domów. Śpieszyła się do pracy i po jej odejściu zostałam na tarasie sama. Z kawą, wodą, elektrolitami na zapas, z owsianką i wstępnie przygotowanym obiadem (zalanym wrzątkiem w moim pudełeczku). Posiedziałam jeszcze z pół godziny, bo ładowała mi się bateria. Ulice były nadal puste, sklep zamknięty kiedy przeskoczyłam przez barierkę i ruszyłam na grań Oracle. Przez kilkanaście kilometrów nie spotkałam nikogo, oprócz dwóch starszych panów na początku, którzy nie wiedzieć czemu wzięli mnie za studentkę i musiałam zdjąć kapelusz i wylegitymować się ewidentną siwizną.
Wiało, było przyjemnie chłodno. Widoki wspaniałe, ścieżka pozarastana łanami złotych traw, błękitnymi agawami i kępami nieznanych mi roślin podobnych do juk czy kordylin, podobało mi się tam bardzo. Niosłam ponad 4 litry wody (wiedziałam, że na grani jej nie ma) więc nawet nie musiałam się śpieszyć. Nie musiałam też zbaczać na rancho gdzie była możliwość noclegu i łazienka (a w niej wodopój). Myślałam czy by nie zajrzeć wyłącznie z powodu zagubionych poprzedniego dnia kolegów… może tam byli? Ale było pod górę, a byłam już trochę zmęczona, więc siłą rozpędu zeszłam jeszcze kilka kilometrów na pustynię płaską z góry, a pofalowaną jak zawsze dotąd. Dalej leżała szeroka dolina, a za nią wspaniałe góry. Wieczór malował je na wszystkie kolory i nawet trudno mi było ocenić czy bardziej podobał mi się ognisty pomarańcz czy delikatne pastelowe róże, czy może blady niebieski już po zmierzchu.
Zatrzymałam się na biwak bardzo późno, noc była księżycowa i w zasadzie przez cały czas jasno. Namiot przezroczysty, ciężko zasnąć. Nad ranem gdzieś bardzo blisko wyły kojoty. Widziałam nawet jednego tuż po świcie. Spotkałam też kilka zajączków, mnóstwo ptaków. Słońce wzeszło za pięknym murem gór i rozmazały się w półprzezroczystej mgiełce. Teraz ożył krajobraz za mną. Czerwienie, róże. Niby płasko, niby blisko szosy, a tak pięknie. Ze dwie mile przed skrzyżowaniem z drogą stał stolik z wodą dla hikerów.
Pod szosą tunel, po drugiej stronie parking i dość szybko udało mi się złapać stopa. Starszy Meksykanin ze złotym łańcuchem na szyi nie bardzo zrozumiał dokąd jadę i zatrzymał się trochę za daleko i trochę za późno dla mnie. Już zapomniałam, że mężczyźni bywają natarczywi, i może bym się nawet wystraszyła gdyby nie był taki stary i taki mały.
Kolejny samochód prowadził równie niski budowlaniec, Edi, też Meksykanin. Ten z kolei bardzo sympatyczny. Tworzył skalne ogródki, pokazywał te które były jego dziełem i na pożegnanie uścisnął mi rękę. Pomyślałam, że to bardzo uprzejme, bo myłam ją nie wiadomo kiedy… po kilku dniach odkryłam na dłoni małe kurzajki, nie wiedziałam złapane, w którymś z tych samochodów, czy na poczcie, gdzie dotykałam ołówka… Szczęśliwie same zeszły.
Zrobiłam szybkie zakupy w Dollar General (wbrew pozorom to wcale nie taki zły sklep), zjadłam jajka na twardo na stacji benzynowej i odebrałam swoją paczkę z poczty. Przy okienku była szlakowa książka, tuż przede mną wpisał się Sam. Rozejrzałam się nawet po okolicy, ale nikogo nie widziałam. Hikerzy siedzieli ponoć w jakiejś kawiarni. Nie miałam ochoty jej szukać. Spróbowałam tylko znaleźć wodę i kiedy walczyłam z jakimś nieczynnym kranem zatrzymał się koło mnie pickup. DD- trail angelka z Oracle przejeżdżała i chciała spytać jak mi idzie. Miała polskie korzenie i po kilku minutach rozmowy zaproponowała, że mnie odwiezie na szlak. To było 6 mil, przejechałam je na pace jej samochodu. Zatrzymałyśmy się po drodze w przydrożnym barze nabrać wody. Była zdziwiona, że wysiadam już na parkingu, tam gdzie łapałam stopa, bo innych podwoziła kilka mil dalej. Rzeczywiście docierała tam szutrowa droga, była skrzynka (zostawiłam w niej puszkę z tuńczykiem- bezmyślnie sama włożyłam do paczki taką bez otwarcia, a otwieracza oczywiście nie miałam).
Była trzecia i do nocy przeszłam kawał drogi przez Tortilla Mountains- łagodne, porośnięte pięknie kaktusami i kolorowe pagórki. Podobno były w nich kiedyś kopalnie, po ich zamknięciu teren przywrócono do poprzedniego stanu, tak skutecznie, że teraz niczego nie widać. Jedyna pozostała ruina to Tiger mine- to do niej prowadziła szutrowa droga. Już prawie po ciemku znalazłam wspaniałe miejsce na biwak- piaszczysty pagórek wolny od kaktusów. Prawie wolny, bo i tak zaatakowała mnie jumping cholla. Byłam zdziwiona jak strasznie trudno odczepić ją od ciała. Czym bardziej się ciągnęło tym mocniej wbijała się jej druga strona. Masakra.
Księżyc w pełni, bardzo długo utrzymało się różowe światło i podobnie wspaniały był wschód. Ścieżka puściutka, spotkałam tylko samotną krowę, roślinność wspaniała. Z grani, która ciągnęła się wysoko ponad Kearny były cudowne widoki. Denerwował mnie tylko brak wody…, 4 litry, uzupełnione raz w krowim zbiorniku już mi się prawie skończyły, a upał rósł. Szlak opadł w kierunku piaszczystej doliny na mapie opisanej jako „wash”. Gdzieś tam powinien być kolejny zbiornik z wodą, ale że nie na szlaku szukałam go długo i nałapałam przy tym mnóstwo kaktusów, pozaczepiały się za plecak, za łydki. Strasznie trudno było się ich pozbyć. Zbiornik był pełen, z drabiny mogłam zaczerpnąć wody nawet garnkiem (poprzednio użyłam przywiązanej do kijka butelki -stała obok), wypiłam tyle ile się dało i przeczekałam tam najgorszy upał. Nie na wiele mi to pomogło. Arizona Trail wlókł się długo piaszczystą drogą, teren był płaski prawie nie wiało. Znów spotkałam tylko krowy (dwie) oblepione fragmentami jumping cholla- biedactwa. Tym bardziej ucieszył mnie kolejny zbiornik. Wypełniony po sam brzeg- z rury stale dolewała się świeża woda, niski, tak że wystarczyło stanąć na palcach i z odrobinką cienia, akurat w największym błocie. Pomyślałam, że skoro od tak dawna jestem sama, a wody najwyraźniej dostatek nikomu nie zrobi różnicy jak się umyję. Zrzuciłam ubranie, nabrałam garnek i jeszcze dużą butelkę i wylałam to powoli na siebie. Co za ulga!
Tak czułem, że ten suspens z poprzedniego wpisu będzie miał kontynuacje. Fajnie, że tak ciekawą i pozytywną.
:) sam wiesz jak to jest w górach, większość wydarzeń jest raczej pozytywna, żałuję tylko, że straciłam adres Ashley.