Armenia cz 18- powrót do Gruzji

Poranek był słoneczny i chłodny, płaskowyż jeszcze bardziej wyludniony i blady w ostrym świetle. Przy skręcie na Berdashen (gdzie wsiedliśmy do samochodu wieczorem) zatrzymała się koło nas cysterna z mlekiem i uprzejmy mężczyzna, który nie mówił nawet po rosyjsku odwiózł nas do Ardenis. Przez kilka nudnych kilometrów szliśmy drogą. Polne ścieżki, którymi tu przyczłapaliśmy wcześniej zbaczały na południe, ale w górę też odbijał jakiś ślad, być może wydeptany przez duże stado. Skręciliśmy i choć zaraz go zgubiliśmy udało nam się dojść wzgórzami do Tavshut. Skręciłam na cmentarz, nowy, ukryty w wysokich trawskach. Krajobraz był brunatno płowy, słońce jesienne i blade odbijało się w wypolerowanych kamiennych nagrobkach z wykutymi (teraz wiedziałam już, że ręcznie) podobiznami zmarłych. Kiedy wróciłam na drogę Jose rozmawiał z mężczyzną w prywatnym ciemnym samochodzie. Już z daleka widziałam, że się zgrywa, na rozkaz – „paszport” podał radośnie prawicę i wytrząsnął nią jakby spotkał od lat niewidzianego wujka, zanim podeszłam zdążył jeszcze palnąć jakieś przydługie dyrdymały (wiadomo Hiszpan to nic nie rozumie) i mrugnąć do mnie. Tajniak odetchnął kiedy przeszliśmy na rosyjski. Skąd, dokąd i po co… I najważniejsze zapewne najbardziej obciążające nas -dlaczego wzgórzami nie drogą? -Chcemy do sklepu- przerwałam mu.- Mapa mówi, że powinien być tam-. -Zaraz tylko obejrzę paszporty- to ja poproszę dokument kim pan jest. Nie dam paszportu obcemu.

Utknęliśmy. Mężczyzna myślał, perswadował, w końcu zadzwonił do oficera. Zgodziliśmy się zaczekać pod sklepem. Przyjechał rozklekotanym gazikiem, w rozchełstanym polowym mundurze. Mówił po angielsku, długo oglądał kolekcję stempli w paszportach. Nie mieściła mu się w głowie opowieść skąd szliśmy, nawet to, że dzisiaj spaliśmy nad jeziorem Arpi jak by nie było tym razem legalnie. -Tajniak mówił, że wyszliście z krzaków!-Popatrzyłam na tłum, który gęstniał wokół nas, wiejscy mężczyźni w roboczych poobrywanych ubraniach. I przeszłam na rosyjski.- Szliśmy drogą, ale nigdzie nie było toalety więc poszłam w chaszcze przy cmentarzu, a w międzyczasie ten tu złapał Hiszpana. – Ja niczewo nie ponimaju– potwierdził uprzejmie Jose, a tłumek ryknął. Panowie rechotali aż się zataczali. Tajniak wysiadł i widać było, że mocno utyka. Zamienił kilka słów w oficerem, paszporty wróciły do naszych rąk. -Co im powiedziałaś?- dopytywał Jose kiedy odchodziliśmy drogą, by zaraz kiedy tylko znikniemy ludziom z oczu wrócić na wzgórza. Do granicy było 12 km, ostatnie 3 na wszelki wypadek szliśmy szosą. Zachmurzyło się i było mi zimno. Po armeńskiej stronie kręciło się sporo wojskowych, smutni chłopcy w zbyt wielkich płaszczach z kałasznikowami na plecach, w czapach przypominających te z Moskwy, pełne samochody zawodowców w polowych mundurach. Pamiętam czystą toaletę i rząd zakurzonych foteli. Po drugiej stronie korek ciężarówek, na horyzoncie błyszczało wielkie jezioro. Myślałam żeby je obejść bokiem, tym jak najdalszym od szosy, ale kiedy tylko zeszliśmy z asfaltu zawrócił nas gruziński pogranicznik. W przydrożnej restauracji było dobre jedzenie, podładowaliśmy troszkę telefony, doładowaliśmy moją gruzińską kartę. Po dwóch tygodniach w Armenii przestała działać, nie zrozumieliśmy dlaczego. Udało nam się odbić od szosy dopiero przy pierwszej wsi. W zimnym wieczornym świetle patrzyliśmy jak wracają z pastwisk stada krów, jak zwierzęta rozdzielają się przy swoich domach (wydawało mi się, że żegnają się przy tym ze stadem ruchem głowy), jak znikają w obórkach z nadzieją, że je ktoś wydoi, uwolni od ogromnych wymion. W ostatniej wsi zaczepił nas mężczyzna, zapytał skąd jesteśmy i jak tylko usłyszał o Hiszpanii zaprosił na pogawędkę i kawę. Syn, nastolatek, mówił świetnie po angielsku, mama wyglądała pięknie i młodo, dwie starsze kobiety, być może prababcia i babcia przyszły z obory ubrane w eleganckie płaszcze. Kiedy wychodziliśmy panie zapakowały nam paczkę słodyczy. Zdążyliśmy przed nocą do upatrzonego wcześniej schroniku- wiatki dla obserwatorów ptaków, o której dowiedziałam się z fb Szparagi, co szła tamtędy tydzień czy dwa przed nami. To było wspaniałe miejsce. Nad jeziorem rwały się szybkie chmury, wzszedł księżyc. Ranek był perłowy i mglisty, trasa do Ninotsmindy, którą sobie wypatrzyłam na mapach dłuższa i bardziej mylna niż myślałam. Szliśmy bez szlaku, nawet bez ścieżek i dróg, grzbietem płaskowyżu, przez urwiska i kamieniste kaniony i w końcu siateczką pól, przez zaorane rżyska, świeże kartofliska i ugory z widokiem na znane nam już trzytysięczniki. Zanocowaliśmy w hotelu, który dwa tygodnie temu minęliśmy (był świetny, polecany na forach motocyklistów), odjechaliśmy porannym autobusem. Jeszcze nie do Kutaisi, zostały nam dwa dni i chciałam je przeznaczyć na Park Narodowy Borjomi.

Share

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany.

Witryna wykorzystuje Akismet, aby ograniczyć spam. Dowiedz się więcej jak przetwarzane są dane komentarzy.

Translate »