Zamieszanie z przesłuchaniem zajęło tyle czasu, że kiedy w końcu znaleźliśmy się w hostelu zapadł zmrok. Wcześniej obejrzeliśmy hotel (wolne było tylko jedno łóżko), zmieniliśmy pieniądze… Żołnierz, naprawdę bardzo miły człowiek, zawiózł nas na górę miejscowości do hostelu prowadzonego przez mamę jego kolegi, też żołnierza. To było jedyne wolne miejsce w Meghri. Oprócz nas pensjonat (nazywa się Haer i jest na booking.com) okupowała chińska wycieczka, dość hałaśliwa. Zmęczeni nie spytaliśmy czy można tam zjeść i przeszliśmy przez całe miasto w poszukiwaniu restauracji, o której wcześniej wspomniał nasz kierowca. Okazała się fastfoodem, ale zjedliśmy, bo nie znaleźliśmy nic innego. Przy okazji zrobiliśmy zakupy i najważniejsze kupiliśmy sobie suche buty. Ja tenisówki, a Jose klapki. Nie mieliśmy wiele czasu na zwiedzanie. Meghri jest ładne, czyste, malowniczo położone na stoku. Z balkonów, z ogrodowych pergoli nawet z okien zwisały girlandy suszących się owoców kaki. Ulice były puste i ciemne, jak wszędzie, ale atmosfera spokojna. W jakiś sposób kojąca. Taki był też nasz pensjonat. Zwyczajny, bezpieczny z czystą pościelą i ciepłą wodą w kranie. Gospodyni miło wspominała Polaków, podobno niektórzy przyjeżdżają do niej nawet na 10 dni (nic dziwnego, okolica piękna, a nocleg tylko za 10 euro). Żałowaliśmy, że nie możemy sobie tam posiedzieć.
Autobus odjechał o 7-mej rano. Był pełny. Gdyby nie pomoc żołnierza na pewno byśmy się nie zabrali. -„Aresztowanie” wyszło nam jednak na dobre- myśleliśmy jadąc zapchaną marszrutką w deszczu, a potem w śniegu. Pojazd psuł się kilkukrotnie. Z trudem przedostał się przez wysoką przełęcz, której niestety nie widzieliśmy we mgle. W Kapan zatrzymaliśmy się na godzinę w warsztacie. Ktoś tam coś rozmontował od spodu. Ktoś coś zespawał (bez maski czy choć okularów), ktoś inny nakarmił w tym czasie kota. Dwa razy stanęliśmy coś zjeść, i wiele razy na papierosa. -Nikt nie będzie palił w moim autobusie (oprócz mnie)- zagroził na wstępie kierowca, więc panowie odziani tu zawsze na czarno wyskakiwali i wracali z płucami wypełnionymi po gardło, a że siedzieliśmy upchani jak śledzie (też na podłodze) od dymu było tam aż gęsto. Szyby zaciemnione, za oknem mgła… Widoczność poprawiła się tuż przed Erywaniem. Było późne popołudnie. Byliśmy głodni i ledwie żywi ze zmęczenia.