Armenia pieszo cz18-Hermon

Spakowaliśmy się w naszej budce, wyszliśmy przed świtem. Był mróz. Jeszcze z godzinę później, kiedy Jose rozpędził się i zszedł na dno doliny , a ja wkurzona nie mogłam go zahamować szliśmy przez szeleszczące trawy pokryte szronem. Miałam zamiar przejść ponad doliną trawersem. Pokazywałam Jose mapę, nie interesowała go. Teraz nie zostało nam już nic innego jak znów podejść. Mozolnie, po zarośniętym i stromym, potem drogą, która o dziwo doprowadziła nas do letniej wsi. Opuszczonej już, domy pozamykane, nowsze i solidniejsze niż te, które spotykaliśmy dotychczas. Prowincja Wajoc Dzor była inna. Uporządkowana, bez śmieci. Być może bogatsza, mapa pokazywała tu mnóstwo zabytków. Większość ominęliśmy, ale kilka miałam zamiar zobaczyć. Owcza ścieżka podeptana przez niedźwiedzie, skały, trochę śniegu. Wdrapywaliśmy się na szczyt, jak nam się wydawało łatwiejszy do przejścia niż pocięte dolinami urwisko. Piękne otwarte miejsce, potem konkluzja jak z niego zejść?  Łany traw, regularnie się powtarzające kaniony, coraz więcej kamieni i czarna plama- lawowe pole. Nie udało nam się go ominąć. Było zaskakująco świeże, już pozarastane, ale jeszcze pełne ruchomych pumeksowych brył, niepewne i czasochłonne. U podstawy widzieliśmy letnią wieś, kolorowe domki wtopione w czerń. Na jednym z ogrodzonych pólek ktoś był. Kobieta i mężczyzna z samochodem. Tylko skinęli głowami, bardzo zdziwieni naszą obecnością.

Zadowoleni, że już koniec kamieni zeszliśmy śladem ich samochodu, ale skręcił na zachód, nie jak chcieliśmy na wschód. Tarasowe płaskowyże, z których było zbudowane zbocze opadały stromymi stopniami. Każdy zatrzymywał nas na chwilkę i wymagał pomyślenia gdzie. Przydawała się nawigacja, nie pokazywała owczych ścieżek, ale widzieliśmy na niej końcówki dróg, czym niżej tym bardziej wyraźnych i bardziej zdecydowanych opaść do wsi. Trafiliśmy. Weszliśmy w cień. Szliśmy łąkami i kępami lasku. Bolał mnie brzuch. Do Arates musiało być blisko, ale szlak kręcił, schodziliśmy z dużej wysokości, na pewno więcej niż tysiąc metrów w dół. Drogę regularnie znaczyły niedźwiedzie kupy. Z czasem zaczęliśmy je liczyć, jedna na każde 500 metrów. Były duże, pełne niestrawionych owoców głogu i róż. Liczyliśmy, że skończą się we wsi, ale nie. Niedźwiedź z biegunką szedł dalej, teraz dla odmiany przyozdabiając asfalt.  W Arates trochę się pogubiliśmy trzeba było przejść przez most. Zabytek oznaczony na mapie okazał się częściowo zburzony, przy wejściu leżała głowa kury. Kilka dni później usłyszeliśmy o leczniczym działaniu roztartej na świątynnych kamieniach krwi, teraz tylko się zdziwiliśmy. Krwista głowa o zmierzchu we wsi pustej, ale pełnej niedźwiedzich kup… Kilka kilometrów asfaltu. Przyjazne psy. Pasterz bez stada nocujący w samochodzie przy spalonym domku. -Chcecie to zostańcie na noc, napijecie się kawy?- nie chcieliśmy. Ściemniało się, nawigacja pokazywała hotel. Męczył mnie żołądek. Marzył się prysznic. – Gdyby ten niedźwiedź miał zły charakter, już by go na pewno ktoś zabił- posumował Jose kolejną, jeszcze parującą kupę.

Zapada zmierzch, woda zamarza, chłopiec na koniu pędzi przed sobą źrebaka. Kto na podwórko pokazuje nam gdzie iść. Hotel jest duży. Pokój czysty, wygodny, ręczniki, ciepła woda, obiad bez glutenu, internet. Angielski. Zwykłe rzeczy, o które w Armenii trudno. Odpoczywam, przechodzi m ból brzucha, śpię nie nasłuchując czy coś łazi nocą. -Śnieg! reaguję na biel za oknem, ale to tylko firanka oświetlona błękitem przedświtu.

Share

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany.

Witryna wykorzystuje Akismet, aby ograniczyć spam. Dowiedz się więcej jak przetwarzane są dane komentarzy.

Translate »