Budzik w ciemności. -Jesteś pewien, że już musimy wstać? Zimno, szkoda wychodzić ze śpiwora, śnieg w plastikowych torbach- nietknięty, nierozmrożony, płomień palnika, skwierczenie przypalanego garnka i płatki śniegu opadające cicho za oknem. Świecimy, ale nie widzimy ile przybyło. Wyobraźnia maluje bezdenne zaspy, szykujemy się jakbyśmy szli na wojnę, ale spadło najwyżej kilka centymetrów. -500 metrów do drogi- melduję ścierając płatki z ekranu smartfona. Rozwidnia się. Idziemy we mgłę. Trafiamy na coś jakby ścieżkę, potem poidło dla krów, grubszą drogę. Według mapy powinna biec trawersem. Nie widzimy zbocza, ale jest skos. Przez kilka godzin nasz horyzont sięga paru metrów. Ośnieżone rośliny, przyprószone skały, mokre ptaki i płatki wirujące w bezwietrznym powietrzu. Potem przeciąg- wnioskujemy, że kończy się zbocze. Pewnie można by tu zejść do wsi. Schodzimy kawałek i wracamy. Szkoda nam gór. Mapa- ta z polskim szlakiem nie pokazuje tu już więcej dróg, ale przed nami jest jakiś ślad. Nawigacja widzi urwane kawałki. Gdybyśmy szli dalej na południe wejdziemy do Parku Narodowego Arevik, kusi nas to. Ryzykujemy. Przechodzimy na drugą stronę zbocza i znów kilka godzin idziemy skosem. Jestem głodna. Jose robi namiot z folii (tej, którą kładziemy pod podłogę). Siadamy, jemy, „namiot” się rusza, zasłania nam oczy, ale chroni przed wiatrem i śniegiem. -Sfotografuj to- prosi Jose, ale nie mam szerokiego kąta, więc nie wiem jak. Jesteśmy zadowoleni. Jest pięknie.
Po południu znajdziemy fragment drogi w nawigacji. Precyzyjnie staniemy „na kresce”, ale ścieżka jest tylko wirtualna, niewidoczna w trawach i śniegu. Będziemy chodzić w górę i w dół, mgła zgęstnieje, śnieg zmięknie i zmieni się w marznący deszcz. -Schodzimy- zdecyduje Jose. -Nie wierzę- będę myśleć przebijając się przez oblodzone skały, przez krzaki, kolce strome trawki…
Czym niżej tym cieplej, śnieg płytszy, deszcz bardziej mokry, krzaki gęstsze. W teorii nadal idziemy ścieżką, opada łagodnie i kończy się na jakimś potoku. Na mapie, bo w rzeczywistości wcale się nie zaczęła. -Pójdziemy dalej trawersem- obiecuje Jose, nawet wtedy kiedy widzę, że idzie wprost na skalną ścianę. -No dobrze, nie przetrawersujemy… Rzeczka płynie kanionem. Skręcamy i idziemy w dół. -600 metrów do drogi- wyliczam i chowam smartfona pod kurtkę. Te 600 metrów porasta trawa po pas. Paprocie, róże, jeżyny. Zanim dojdziemy do poidła dla krów będziemy kompletnie mokrzy.
Znów ścieżką, widoczną tylko w nawigacji. Przez chaszcze, przez skały wzdłuż rzeki. We mgle jesienne liście prawie świecą. Żółte wierzby, czerwone róże. Kanion pogłębia się i robi się stromy. Przechodzimy na drugą stronę, intuicyjnie, niemal po omacku trafiamy na ścieżkę, a potem na ruinę wsi. Przez chwilkę kluczymy z nadzieją na jakiś dom, ale to tylko sterty kamieni. Nawigacja pokazuje wyjście, idziemy teraz już po ścieżce, szybko, po stromym stoku, potem leśną drogą, gdzie pojawiają się już miejsca na namiot, ale w tej mgle gęstwina wydaje się straszna. -Dojdziemy do drogi przed nocą- pocieszamy się na zmianę, chociaż zostało nam chyba z pięć kilometrów.
Przez moment chmura się rwie. Po stoku, gdzie jak wnioskuję z mapy jest ścisły rezerwat przyrody przesuwa się plama żółtego światła. Potem zatapia nas błękit, a na górce pojawia się dom. -Nie bardzo- grymasi Jose, chociaż sypialiśmy już w gorszych miejscach. Zdejmuję plecak, wyżymam skarpetki- Chodź tu jest znacznie lepiej!- słyszę więc zbieram się, zarzucam plecak i znów ruszam w mokre krzaki.
Śpimy wygodnie na drewnianej pryczy i jedyny nasz problem to woda. Jest już zbyt ciemno, zbyt mgliście żeby jej szukać.