Jest szaro, jeszcze przed świtem, idziemy mrożonym cieniem. Chrzęści zmarznięta ziemia. Mijamy kolejne stoły piknikowe, ale nie ma już wody. Wieś na grani jest opuszczona, nieład, świeże ślady w błocie, jakby ludzie odjechali wczoraj. Droga przechodzi na drugą stronę, wschodzi słońce. Na horyzoncie pojawia się zarys wysokich gór- Park Narodowy Dilijan. -Którędy do Dilijan? pytamy posępnego pasterza na kolejnej grani. -Tamtędy, musicie wrócić-pokazuje na zachód. Ujada pies. -A tędy dokąd?- pokazuję południe- donikąd- słyszę i nie zawracam. Ustalam to oczywiście z Jose, zgadza się. Dilijan nie jest naszym celem, to miasto, a nam marzy się monastyr w Haghastrin. Góry wydają się przechodnie, jest mało lasu, tylko trochę skał sądzimy, że niepotrzebna nam droga więc skręcamy na przełaj przez trawy, schodzimy do kolejnej wioseczki podchodzimy kawałek polną drogą znów schodzimy. Wioski są opuszczone. Stada zeszły już z gór. Spotykamy tylko parę starszych ludzi. Odkręcają zawór schowany pod zardzewiałą klapą, nabieramy wody. -Dojdziemy tędy do Dilijan?- macie kompas? Idźcie prosto na południe. Tak robimy. Wdrapujemy się na kolejne wzgórze, w wiosce na szczycie kopci samotny komin. Idziemy w kierunku grupki domków na skraju urwiska, oświetlonej jakby specjalnie do zdjęć. Są puste. Schodzimy stromo aż do dna doliny. Nie znajdujemy drogi czy ścieżki. Skręcamy w stronę kolejnych chałup- to już ruiny. Trawa po szyję nie widziała krów od kilka lat. Osty, pokrzywy, łopiany. Giniemy w zielsku. Jose schodzi nad rzekę, macha że tam trochę lepiej. Gąszcz wydaje mi się obrzydliwy. Rozchylam uschnięte rośliny kijkami, szukam suchego miejsca na but, odklejam rzepy. W wyobraźni widzę żmije, robaki…Idziemy cieniem, wilgotnym i zimnym. Jose skręca w górę mniejszego potoku -na południe i staje przy kolejnym stole piknikowym. Ten jest zapomniany, zarósł malinami, nie prowadzi do niego żadna ścieżka, ale spod skały wypływa źródlana woda. Jest też chaczkar, przechylony, okopcony świecami, nie wiem jak stary. Wypełniamy wszystkie butelki wodą i podchodzimy aż zrobi się ciemno. Wydaje mi się, że rozpoznaję wzgórza na mapie. Rzeczka w kanionie, szeroka dolinka, w niej druga rzeka… Czasem ślad ścieżki. Rozbijamy namiot w aksamitnej ciemności na wysepce oderwanej wiosną przez nurt. Teraz potok jest prawie suchy. Słychać szmer, schodzę żeby się umyć, w klapkach. Ślizgam się omal nie wywracam i nagle cud wschodzi księżyc! Jemy luksusowo, jak na pikniku. Gotujemy zupę. Tłuczemy orzechy. Gadamy o niczym. Wstajemy przed świtem. Namiot szeleści. Trawy pokrywa puchaty szron.