czerwiec w Pirenejach cz6

Z Menners był piękny widok. Na zachodzie pojawiły się dalekie trzytysięczniki. Obok niemal trzytysięczne szczyty Andory. Na większości dostępnych już byłam. Pamiętam jak trudna wydawała mi się zachodnia strona Pic de Serrera, któregoś mroźnego jesiennego poranka. Krucha, zalodzona i stroma. Teraz na mapie dorysowano tam jeden z wariantów HRP, nie wiem na ile był czyimś popisem czy fantazją, a na ile naprawdę ktoś go używał. Kusił mnie, ale prowadził do Francji, a wolałam się teraz trzymać Andory. I musiałam już schować się w cień. Było po południu słońce mnie strasznie zmęczyło. Poza tym na Pic de Serrera kłębił się kolorowy tłumek, a GR jak na zamówienie był pusty. Schodziłam wśród kwiatów. Było kolorowo jak nigdy. Wspaniale. Schowałam się w małej i położonej troszkę w bok od szlaku cabanie. Wnętrze było cudownie ciemne i chłodne. Nigdy tu wcześniej nie byłam i chętnie bym przenocowała, ale było zbyt wcześnie. Poleżałam i zeszłam dalej, w schronisku podładowałam telefon. Obsługa kusiła żebym została, pokazali mi nawet zimowy pokój gdzie można się było zatrzymać za darmo jak w dawnych czasach kiedy Cabana Sorda była bezobsługowym schronem. Ale nadal było dla mnie zbyt wcześnie. Wychodząc spotkałam brodatego mężczyznę, którego widziałam kiedyś w schronisku Mariales. Schudł bardzo. Narzekał na obtarte nogi i rozważał powrót do domu.

Do nocy przeszłam jeszcze do Cabany Rialb. Z daleka, z polanki poniżej przełęczy widziałam, że w schronie są ludzie, ale zanim tam dotarłam odeszli. Zostały okruszki i śmieci. Lubię to miejsce choć trudno tam o samotność. To blisko drogi, blisko El Serrat i co chwilę przechodził ktoś z psem, ktoś biegł. Udało mi się umyć dopiero po zmroku.

Rano dolinę wypełniła perlista mgła. Podchodziłam w morzu kwitnących rododendronów, w jaskrawej zieleni świeżych traw. Tuż przed Portella Rialb minęła mnie para biegaczy, potem kolejna. I zaraz pojawiły się wyciągi Arcalis. Rany na skałach, zawijasy szosy. Nie da się tego niestety obejść, można co najwyżej patrzeć w inne strony.

Upał narastał, słońce prażyło bezlitośnie i zamiast wspinać się nad Estany Esbalcat zostałam na znakowanym szlaku. Zdziwiło mnie, że położona przy parkingu cabana jest otwarta. Wewnątrz panował wspaniały chłód. Usiadłam ugotowałam herbatę z podejrzanej wody, którą ktoś tu kiedyś zostawił w baniaku. Pomyślałam, że mogę nanieść więcej, do potoku nie było bardzo daleko, wyjrzałam i pobiegłam szybciej. Czarna chmura zasnuła już całe niebo, zaczęło kropić. Kiedy wracałam zagrzmiało. Chwilkę potem otworzyły się drzwi i do wnętrza wpadła trójka mokrych dzieciaków. Siedzieliśmy razem chyba z godzinę. Burza nie słabła, ale udało im się dodzwonić do kogoś z rodziny i podjechał po nich samochód. Mieszkali w La Massana.

Ja poczekałam jeszcze chwilę, aż burza oddaliła się za grań. Podchodziłam w deszczu i mgle. Nie miałam pomysłu gdzie się schować, nawet żałowałam że nie zostałam na parkingu, nikomu to chyba nie przeszkadzało, mi w sumie też. Ale jakoś zawsze tak robię, wychodzę a potem się martwię… Cabana zaznaczona na mojej mapie jako schron była malutką ziemianką otoczoną ociekającą zielenią. Nawet mi się tam nie chciało wpełzać. Za mną kłębiło się morze burych chmur. Na kolejnym parkingu wyżej stało kilka kempingowców. Przez moment zastanawiałam się czy nie położyć się na kanapie jednego z wyciągów, była pod dachem, sucha i miękka, ale jednak wdrapałam się jeszcze wyżej do małego kamiennego muzeum- rekonstrukcji dawnego gospodarstwa. Już tam kiedyś nocowałam. Niezłe miejsce, z wąską pryczą i bramką zamiast drzwi. Zdjęłam chlupoczące buty, rozwiesiłam na kracie skarpety, pelerynę. Co jakiś czas ktoś zaglądał, zwykle ludzie się uśmiechali i odchodzili. Ktoś zagadał. Trochę było mi głupio, ale nie na tyle żeby wyjść i rozbić namiot. Zbocza nasiąkły jak gąbka. Nie chciało mi się w nich grzęznąć. Moczyć namiotu.

Deszcz ustał chwilę przed zmrokiem. Resztka światła ozłociła szczyty na wschodzie, nad wyciągami wyrosła podwójna tęcza.

Obudził mnie dźwięk silnika. Ruszyły wyciągi… „Jak dobrze, że nie położyłam się na kanapie!” pomyślałam. Mało brakowało!

Kiedy wyszłam ludzie w kempingowcach jeszcze spali, a na podejrzanie gładkiej łące (zimą nartostradzie) hasały świstaki.

Share

czerwiec w Pirenejach cz5

W Pas de la Casa znalazłam i przyjazny bar z gniazdkiem i sklep. Za miastem musiałam podejść na Port Envalira nartostradami, bo szlak prawie cały czas biegł szosą. Strasznie są strome! Na przełęczy panował chaos, parkingi, stacje benzynowe, jakiś bar. Rozjeżdżone kłębowisko gruntowych dróg. I wszystko to na tle wspaniałych gór. Znalazłam tam piknikowe stoliki, nie było wody i ani odrobiny cienia. Słońce mnie męczyło i truło, każdy kawałek skóry, którego nie zasłoniłam parzył i puchł. Światło piekło jakbym wbijała szpilki. Pilnowałam ronda kapelusza, za długie rękawy sukienki naciągałam tak, żeby zasłaniały dłonie, najgorzej opiekło się miejsce pomiędzy przykrótkimi legginsami (takie lubię), a skarpetką. Zwłaszcza na jednej nodze, tej od południa. Nakrywałam je górą od czyjejś zgubionej skarpety, którą obcięłam i wygotowałam (wiem, obrzydliwe), ale i ona się czasem obsuwała. Długie odsłonięte połoniny, przez które musiałam teraz długo iść trochę mnie przerażały.

Zwłaszcza, że początek był mocno zniszczony przez ludzi. Na stokach pracowały koparki, wznosił się kurz. Jednak już po kilku kilometrach był spokój. Na górach, które z daleka wydawały się suche rosły łany wiosennych kwiatów. Nie znam ich nazw, robiły wielkie wrażenie. I grań też bardzo mi się podobała. Zapędziłam się nawet za daleko i wracałam. Choć było wcześnie zeszłam do schronu Siscaro. Wnętrze było cudownie ciemne i chłodne. Po stromym bardzo skalistym zejściu byłam spocona jak mops, więc korzystając z tego, że nie widziałam ludzi rozebrałam się i wykąpałam w strumieniu. Musiałam do niego brnąć przez kwiaty po pas!. Przed wieczorem odwiedził mnie Niemiec z wielkim plecakiem, ale zajrzał tylko żeby zjeść i poszedł dalej.

Dobrze mi zrobiło to chłodne popołudnie w cieniu.

Rano poszłam jedyną ścieżką, której nie znałam- do Soldeu. Wieczorem zdecydowałam, że do końca zostanę w Andorze. Z Andorra la Vella jest dużo autobusów na lotnisko, a gdybym zabrnęła dalej do Hiszpanii miałabym już tylko jeden z Llavorsi i to nie na lotnisko, a na dworzec Sants. Nie chciało mi się przesiadać w upale. Sama myśl o zatłoczonej Barcelonie mnie brzydziła.

A ścieżka biegła ładnie w zaroślach rododendronów, lasem, wzdłuż doliny i nagle raptownie opadła wprost na łupkowe dachy wsi. Znalazłam bar z wifi, kupiłam bilet, dopakowałam też trochę rzeczy w sklepiku. Ruszyłam szosą, w dół. Miałam zamiar zaraz odbić nad rzekę, ale niemal natychmiast podjechał autobus, a że mijałam właśnie przystanek to wsiadłam. W dolinie dusił się upał, a najbliższe wyjścia w góry już znałam. Z Soldeu do Ransol jest w linii prostej jakieś 1,5 km, ale na szosie było dużo serpentyn i przystanek, więc to wcale nie było tak szybko. Zjechałam przy tym kilkaset metrów i znów czekało mnie mozolne podejście. Miałam nadzieję, że lasem i rzeczywiście trafiały się zalesione fragmenty, choć było i słońce. Początkowo trafiłam na chyba nieistniejący szlak, wyżej dotarłam do znakowanej ścieżki i choć też nie była wydeptana, wdrapałam się nią jakoś do Refugi de la Vall de Riu. Schronu gdzie już kiedyś spałam, ale nic nie wyglądało jak wtedy. Odnowiono go, wstawiono nowe prycze. Pod ścianą szemrał też odświeżony wodopój. Było pusto to nie jest popularne miejsce. Wieczór był piękny, znów miałam dużo czasu na odpoczynek i wykorzystałam go jak nigdy wcześniej- przeleżałam. Z każdym dniem odliczałam tabletki, kiedy się to paskudztwo skończy! Bo, że skończy się słońce, nie było szans.

Wstałam wcześnie. Udało mi się podejść duży kawał jeszcze w cieniu. Na grani ruszyłam na wschód. Z Pic de la Cabaneta zeszłam na Collada de Menners. Początek był upiornie stromy, na niestabilnym piarżysku leżały jeszcze płaty śniegu, nie wszystkie dawało się obejść. Fragment grani prowadzący na przełęcz przypominał mi trochę Liptowskie Mury w okolicach Gładkiej Przełęczy, choć było tam prościej i poza paroma miejscami gdzie musiałam się przytrzymać rękami to była w zasadzie ścieżka. Wąska ze stromiznami po obu stronach. Odetchnęłam z ulgą kiedy już usiadłam na GR-rze.

Share
Translate »