Nocą był mróz, na tyle silny, że zamarzła mi woda w butelce. Dopiero w południe udało mi się ją skruszyć i wysypać. Siadłam akurat za chatką na ławeczce z widokiem na jezioro. Domek był zamknięty, ale kamienna ściana nagrzana od słońca. Poza tym zasłaniała wiatr. Idealne miejsce na drugie śniadanie. Szlak biegł ładnie, długą doliną, za przełęczą z błękitnymi stawami otworzył się daleki widok w dół. Schodziłam zastanawiając się jak ominąć schronisko, przy którym byliśmy już kiedyś z Jose. Teraz było prawdopodobnie otwarte i tym bardziej mnie nie pociągało. Wypatrzyłam z góry chatki, dobre miejsce na lunch. Były prywatne, solidnie pozamykane, ale znów wystarczyła mi ściana. Kiedy siedziałam minęła mnie para z dzieckiem. Skręcili w szeroką ścieżkę opadającą prawdopodobnie do doliny gdzie chciałam pójść, ale tak, że omijała schronisko. Była śliczna. Wokół chrobotki, złote brzózki i stawy błękitne jakby pokolorowane. W leśnym poszyciu pełno borówek, dziwiło mnie, że nikt ich nie zjada. Szeroka dróżka skończyła się w starej, pięknej wsi. Znak leżał. Z rozpędu poszłam w górę w las, ale otrzeźwiło mnie spotkanie z myśliwym. Niósł ciężki plecak, kiedy zagadnęłam czy udało się polowanie rzucił, że tak i że dźwiga renifera.- Chcesz spróbować?- mruknął i zanim pomyślałam o co mu chodzi i pewnie zanim się skrzywiłam z obrzydzeniem uśmiechnął się złośliwie i zbiegł.
Czyli raczej powinnam iść w dół. Szlak odbijał za jednym z drewnianych domków. Ścieżynka ginęła czasem w chrobotkach i mchach, ale teraz pilnowałam czerwonych znaków i gubiłam się tylko co jakiś czas. Schodziłam widnym starym lasem porośniętym w całości chrobotkiem. Nigdy wcześniej czegoś takiego nie widziałam. Puchata biel i wspaniałe wiekowe sosny. Gdzieś po drugiej stronie doliny łańcuch gór. Czasem las się przerzedzał i widziałam stromizny Rondane. Bardzo mi się tam podobało choć strumienie powylewały i trudno było przejść suchą nogą.
Na dnie doliny moja ścieżka dobiła do szlaku zbiegającego od schroniska. Teraz były już mostki i mnóstwo znaków. Nad wielką spokojną rzeką wisiała piesza kładka. Po drugiej stronie widziałam nowoczesny parking z mnóstwem betonowych stolików i budynkiem, który okazał się toaletą. Informacja turystyczna była zamknięta (nici z gniazdka), ale toaleta otwarta i była tam gorąca woda. W lesie nad rzeką znalazłam kilka namiotowych miejsc, wygłaskanych, wyczyszczonych i miękkich od sosnowego igliwia. Umyłam włosy zanim nadszedł mróz. Zjadłam sobie wygodnie przy stoliku. Na parkingu nocowało kilka osób w kempingowcach, było spokojnie i cicho. Ktoś (odważny) wskoczył wieczorem do rzeki, ale wyskoczył już po sekundzie. Ja nie zamoczyłam nawet palców u stóp, choć nowe drewniane molo kusiło.
Rano miałam kłopot z ponownym znalezieniem ścieżki. Wyglądało jakby ją ktoś zagrodził, początek był doszczętnie zalany, ale wyżej było już normalnie, prawie sucho. Ponad lasem pojawił się widok na Rondane. Najpiękniejszy jaki kiedykolwiek widziałam Odwracałam się do niego co chwila, zrobiłam całe mnóstwo zdjęć. Każda chmura ponad ośnieżonymi szczytami wydawała mi się warta uwiecznienie, podobał mi się każdy blask i cień. Aż żal mi było schodzić z przełęczy. Widok na wprost początkowo wcale mnie nie poruszał. „Zwykłe” pokruszone skały, pochmurne niebo. Kiedy chmura uciekła tam też pojawiły się blaski i cienie i choć góry były dużo mniej dramatyczne, było pięknie. Na swój spokojny, fascynujący sposób. Graficzny, niebanalny krajobraz. Pusto. Od rana udało mi się zachować uczucie zachwytu. Byłam zadowolona z tego dnia.
Wieczór był wietrzny i zimny, minęłam prywatne schronisko, już zamykane. Drogą, którą musiałam przeciąć jechała kawalkada samochodów. Większość zwoziła na dół owce. Przede mną otworzył się płaskowyż. Co jakiś czas mijałam zamkniętą chatkę, trochę kluczyłam. Tuż przed nocą zaczęło padać.
Rano minęłam chatkę DNT. Byłam mokra, więc otworzyłam ją i rozpaliłam, choć zwykle nie robię tego w dzień. Zanim naładowałam baterie śpiwór i namiot były suche. Wygarnęłam popiół do wiadra i wystawiłam na deszcz. Wydawało mi się, że zgasł. Chciałam go wyrzucić, ale nie wiedziałam gdzie. Pomyślałam, że może do toalety. Przecież powinien się skompostować. Nie pomyślałam o gazach, metanie… Sypnęłam. Błysnęły iskierki. Zwęglone drewienka zaświeciły pomarańczowo. Wystraszyłam się i pobiegłam po wiadra, potem do rzeki, i jeszcze raz. Poczekałam na wszelki wypadek. Uff… To była zabytkowa toaleta, byłoby szkoda.
Po drodze do Alvdal minęłam jeszcze jedną chatkę, ale tam już nie rozpalałam piecyka. Zejście było łagodne i długie. Na pierwsze domki i opadającą od nich szutrówkę trafiłam dopiero na granicy lasu. Jeszcze potem udało mi się z tej drogi zejść, raz i kolejny. I jeszcze na długim leśnym fragmencie. Ścieżka biegła drugim skrajem kanionu i była straszliwie podmokła. Na koniec ostatecznie mnie wyrzuciła na szosę. Alvdal było rozwlekłe i długie. Sklep dobrze zaopatrzony, z ławeczkami i stolikiem na zewnątrz. Obok była też stacja kolejowa z gniazdkami. Ogrzewana i pusta. Mapa pokazywała w tym miasteczku 4 wiatki, więc bardzo się nie śpieszyłam. Dobrze czasem przejrzeć internet, przeprać bieliznę.