Pireneje wrzesień cz7 Lac Glace-Lac Clarabide

Rano wydawało nam się, że ciągle pada. Namiot ociekał wodą, stukały kropelki. Trochę zamókł mój śpiwór, widocznie rowek, który wykopaliśmy w piachu nie zabezpieczył nas przed potopem. W każdym razie nie stuprocentowo. Nie chciało mi się nawet wyłazić, ale nie chciało mi się też spać. Wyszłam i pomimo tego, że wciąż padało zobaczyłam odrobinę światła nad nami. Po chwili chmura się rozwiała i pojawiło się błękitne niebo.

Nakryłam się peleryną i tak jak stałam- w sandałach pobiegłam nad jezioro z nadzieję na piękne zdjęcia. Niestety nad wodą siedziała mgła. Wróciłam więc z powrotem do namiotu- walcząc ze śliskimi skałami i piargiem, a przez chwilę nawet z obawą, że nie uda mi się znaleźć obozowiska we mgle.

Chmura podnosiła się i opadała, a my pakując się, jedząc i zastanawiając gdzie iść, zdążyliśmy kompletnie nasiąknąć, czekając aż pogoda się zdecyduje.

Wydawało nam się, że chmury opadają, więc postanowiliśmy iść gdziekolwiek, byle nie w dół. Ponad nami pojawił się jasno oświetlony Pic Spijeoles, a nad nim optymistyczny błękit.

Niesamowite wrażenie. Niespodzianka wobec fatalnej prognozy pogody.

Nad jeziorem wciąż kłębiła się mgła, ale rozwiewała się co jakiś czas i idąc wzdłuż brzegu mieliśmy szansę podziwiać oszałamiające widoki.

Tafla wody wyglądała nieprawdopodobnie granatowo, a spod powierzchni przeświecał lód. Lac Glace to po polsku Jezioro Lodowe. Wygląda na to, że nigdy nie rozmarza do końca.

Dość długo szliśmy brzegiem po skałach, czasem kruchym osypisku nad wodą. Nie wiem czy zawsze można tak pójść. Poziom wody wyglądał na bardzo niski. Widoczność zmieniała się z minuty na minutę. Chwile kiedy rozrywała się mgła były magiczne.

Podejście na wyższe piętra doliny idzie żlebem na południowo- zachodnim skraju jeziora. Nie ma kopczyków, ale nie ma też innej możliwości. To dziki, skalisty, albo zawalony wielkimi głazami teren. Po deszczach mokry, pełen kałuż i małych, pewnie chwilowych stawków, a miejscami zwałów rozmiękłego błota.

Nad płytkim jeziorkiem znaleźliśmy kilka kopczyków i ślad dróżki wspinający się po zatopionych w błocie blokach. Wyszliśmy na płaski teren gdzie krzyżują się drogi wiodące na Port Oo,  Port Gourg Blanc i przejście do Portillon przez przełączkę „pod Pulvimetrem” (na grani stoi zardzewiały wodomierz- przełęcz nie ma nazwy, ta już do niej przywarła na dobre). W rzeczywistości nie ma tam ani ścieżki, ani nawet jakiegokolwiek znaku, chociaż pamiętam, że kiedyś widziałam  kilka kopczyków- to trasa HRP.

Nad graniczną granią było piękne niebieskie niebo, postanowiliśmy więc wdrapać się na Port Oo i zobaczyć jak tam w Hiszpanii. Francję widzieliśmy. Nad lac Glace wciąż kotłowała się mgła.

Wejście na Port Oo prowadzi stromym osypiskiem, wśród ruszających się skalnych bloków. Kopczyki znaleźliśmy dopiero pod przełączą. Chyba nie poszliśmy najlepiej, bo wkopaliśmy się w serię niezbyt przyjemnych miejsc. Glina rozmiękła i zbocze było niestabilne. To bardzo stroma droga. W jakimś paskudnym gliniastym zakamarku musieliśmy na chwilkę zdjąć plecaki. – nawet nie ze względu na trudności, tylko dlatego, że było za ciasno.

W końcu mieliśmy dość walki z głazami i wdrapaliśmy się na górę po skalnej płycie.  Poniżej przełęczy wytrawersowaliśmy w prawo i tam znalazł się pierwszy kopczyk. Być może trasa idzie całkiem po prawej- my niezbyt fortunnie zaatakowaliśmy od lewej i na wprost.  Na przełęczy wiało. W Hiszpanii była piękna pogoda. Była też sieć.

Posiedzieliśmy chwilkę i ruszyliśmy w kierunku Ibon de Gias. Zejście, które kiedyś odradzał mi pan w Portillon (bo był śnieg) jest łatwe, ale niemal pionowe. Schodzi się wygodną, lekko nachyloną półką. Mocno eksponowaną. Możliwe, że nie da się tamtędy zejść, kiedy na półce leży śnieg- latem nie ma kłopotów, to mniej więcej T4, wejście z francuskiej strony oceniłabym na T5, ale nie jestem pewna czy nie było łatwiejszej drogi.

Ponieważ mieliśmy zamiar przejść kilka tras we Francji, a Edek potwierdził, że pogoda w Hiszpanii ma się zepsuć wieczorem, postanowiliśmy za bardzo nie schodzić-dopóki byliśmy ponad chmurami świeciło słońce. Udało nam się znaleźć trawers z Port Oo do Puerto Gias. Przecięliśmy zbocze niemal nie tracąc wysokości. To miejscami niezbyt łatwy teren pełen zwalonych  bloków nad plątaniną wielkich dziur. Przy śniegu pewnie trochę nieprzyjemny, teraz całkiem całkiem. Po deszczach była nawet odrobinka wody, może niezupełnie źródlanej, ale smacznej i mokrej. Jest też kilka wygodnych kolib.

Ponieważ wyszliśmy na Puerto Gias dość wcześnie, zostawiliśmy plecaki i wdrapaliśmy się na łatwy trzytysięcznik- Punta Lourde Rocheblave 3104 (na oko T3, opisy podają F, na szczycie jest puszka)

Z wierzchołka było widać bardzo bliski Gourg Blanc. Miło mi było pomyśleć, że kilku moich kolegów już go zdobyło. Na pewno sprawił im dużo radości. Ja sama cieszyłam się, że nie wygląda na łatwy (już po powrocie sprawdziłam- jest PD). Wcale mi nie zależało, żeby go zdobyć, ale miło mi było wiedzieć, że nie wejdzie tam wielki tłum. To taka piękna góra. Piękna jest też sąsiednia (bliższa) Torre Armengaud – również PD. Może kiedyś…

Ze szczytu był fantastyczny widok na bezkresne morze chmur, ale nie mieliśmy czasu żeby długo siedzieć. Wróciliśmy do plecaków podziwiając dwie osoby (bardzo dalekie), które zeszły po stromych piargach z Pic Clarabide wprost nad Ibon de Gias. Z miejsca gdzie siedzieliśmy zejście wydawało się pionowe, ale jak widać dało się tam chodzić. Muszę koniecznie kiedyś sprawdzić jak tam jest. W tym rejonie zostało jeszcze mnóstwo nieznanych mi ciekawych tras.

Chmurzyło się więc zabraliśmy plecaki i zaczęliśmy schodzić nad Lac Clarabide. Chociaż z góry wydaje się, że to tylko kawałek schodziliśmy niemal do nocy. Tak naprawdę to dość daleko. Jezioro jest bardzo duże, a z przełęczy wygląda na bliski, niewielki staw. Droga opisana jako T4 jest żmudna. Strome piargi wymieszane z większymi blokami. Trzeba bardzo uważać. Są kopczyki. Nie ma wody.

Rozbiliśmy namiot już o zmroku, nad samą taflą jeziora. Inne miejsca, które z góry wyglądały na płaskie, z bliska okazały się zalane, albo bagniste i mokre. To, które udało nam się znaleźć pięknie wygrabione z ostrych kamyków przez poprzednika było dla nas trochę za krótkie. W namiocie piętrzył się duży przypominający poduszkę kamień- nadający się na podgłówek, ale jednak niezbyt wygodny :) Grań zasłaniała wiatr i nocą powierzchnia jeziora była czarna i gładka jak szkło. Księżyc w pełni przesuwał się powoli po stawie.  Morze francuskich chmur atakowało morenę, ale nas ostatecznie nie dotknęło. Przymrozek. Czyste krystaliczne powietrze. Niewiarygodnie piękne miejsce.

Share

Pireneje wrzesień cz 6-Pic Spijeoles

Rano niebo było zachmurzone. Widoczność nie najgorsza, wiatr ustał. Jeszcze zanim na dobre wyszliśmy, cabanę odwiedziła spora francuska grupa. Poszli w górę doliny Arrouge, nie dowiedzieliśmy się dokładnie gdzie. Być może na Pic Hourgade. Zrozumieliśmy tylko, że szli z Espingo. My też zeszliśmy nad jezioro. Przed schroniskiem pasło się stado koni, kręciło kilku spacerowiczów, ale nie było tłoku.

Zdecydowaliśmy się iść w stronę lac Portillon, myślałam o  Perdiguero. Przed wyjazdem wydrukowałam sobie opis ze strony Edka, dotyczył wejścia z hiszpańskiej strony, ale mogliśmy tam przecież przejść.

Jose był już na Perdiguero, ale zapewnił, że to piękna góra i wejście z przyjemnością powtórzy.

Jednak im wyżej byliśmy, tym mocniej kusił mnie bardziej skomplikowany plan. Pomyślałam, że zwykłą drogę do schroniska Portillon już znam, więc może lepiej pójdźmy wprost do góry zahaczając po drodze o lac Glace? Jose jak zwykle chętnie się zgodził, więc odbiliśmy od szlaku i poszliśmy jak na Spijeoles.

W połowie podejścia spotkaliśmy dwóch mówiących po hiszpańsku Francuzów, którzy orzekli, że o trzeciej będzie deszcz. Schodzili ze Spijeoles. Do trzeciej był jeszcze czas, więc nie martwiąc się bardzo kontynuowaliśmy podejście. Przy okazji dowiedzieliśmy się, że do Portillon jest znad lac Glace krótsza niż przez przełęcz pod Pulvimetrem droga. Z końca moreny prowadzi ubezpieczona ścieżka trawersująca urwiste zbocze.

-Trochę jak via ferrata, ale wąska- powiedzieli Francuzi dziwnym głosem, a nas natychmiast naszła ochota żeby tą wąską ferratę obejrzeć. Chwilę potem, już na morenie spotkaliśmy jeszcze trzech ubranych na czerwono mężczyzn,  górskich ratowników, którzy zapytani wprost orzekli, że są na ćwiczeniach. Jose jednak upierał się, że kogoś szukają. Rzeczywiście bardzo się rozglądali po zakamarkach. Poszli ubezpieczoną ścieżką, ale nam to stanowczo odradzili.

-Macie za duże plecaki- usłyszeliśmy. Idźcie w kółko…. aha i jeszcze- za godzinę będzie deszcz.
Postanowiliśmy dobrze wykorzystać nasze ostatnie suche chwile. Rzuciliśmy plecaki pod kamień, nakryliśmy pelerynami i pobiegliśmy na Pic Spijeoles.  Trudność trasy znałam- Edek napisał T4/T5.

Wejście na Spijeoles jest ciekawe. Nie trudne, ale trzeba używać rąk, są miejsca pogmatwane orientacyjnie i kawałek stromego piargu.  Bardzo mi przypominało Alpy i okolicę Glacier Noir. Bez plecaka nie ma tam żadnych problemów, byłoby gorzej gdyby  leżał śnieg. Ze szczytu rozciąga się piękny widok, teraz trochę przesłonięty mgłą. Niestety nie bardzo mieliśmy czas, żeby kontemplować. Zostało nam już tylko pół godziny do 3-ciej. Chmury zagęszczały się i zaczął padać drobny deszcz. Znów mocno wiało.

Nad lac Glace zaczęła nadpływać mgła. Pobiegliśmy  jak najszybciej, martwiąc się troszkę, że nie trafimy do swoich plecaków.  Na szczęście postawiliśmy je dokładnie na drodze. Widoczność spadła do kilku metrów i nie udało nam się  już znaleźć zejścia do niższego jeziorka (czyli też do najszybszego obejścia Lac Glace).  Postanowiliśmy w takim razie pójść w stronę końca moreny i zbadać ubezpieczoną ścieżkę. Po drodze dopadł nas ulewny deszcz. Wichura siekła po oczach gradem.

Schowaliśmy się pod jakiś kamień, w przerwie prysznica wypatrzyłam dalej małą kolibę. Przenieśliśmy się, ale pod kamiennym dachem nie było miejsca, żeby siąść. Koliba była często użytkowana przez kozy, a cała gleba pełna tłustych bobków. Chciało nam się pić, więc wystawiliśmy na deszcz kubeczki. Co kilkanaście minut zbierało nam się kolejne pół litra, więc gotowaliśmy herbatkę za herbatką podziwiając potężny deszcz.

Doczekaliśmy tak aż do wieczora i kiedy na chwilę się rozjaśniło zeszliśmy jeszcze kawałeczek do żlebu odprowadzającego wodę z jeziora- teraz wypełnionego siatką strumyczków i rozbiliśmy namiot na w miarę bezpiecznym piasku.

Wieczorem chmury nad nami rozwiały się, a te poniżej nas zgęstniały i zbiły. Wiatr  przyniósł sieć telefoniczną i dostaliśmy pocieszającą wiadomość: W całej Francji deszcz :)

Share
Translate »