Pireneje grudzień- szary dzień

Powrót do miejsca, gdzie poprzedniego dnia skręcał oznakowany na żółto szlak zajął nam kilka godzin.

Nocą wszystko przysypał śnieg, a pokryte szadzią i lodem kamienie zrobiły się bardzo śliskie.

Chociaż szliśmy tą samą drogą,  z trudem rozpoznawaliśmy znajome już miejsca. Pobielone, wyglądały zupełnie inaczej.  Trudny do odnalezienia był też początek „żółtego” szlaku.  Znaleźliśmy pierwszy znak, ale potem kluczyliśmy trochę. Ścieżka weszła w niepozorny i bardzo zalodzony stok, a nie w bardziej oczywisty żleb.  W żlebie było pełno ścieżek owiec i krów i trudno było się domyślić gdzie znika szlak.

Za małą przełączką zeszliśmy do brzegu dużego i jeszcze niezamarzniętego jeziora. Żółta ścieżka poszła wygodnym trawersem po prawej stronie. Najprawdopodobniej oznakowano trasę do Baquera- Beret. Nie szliśmy tam, wiec zaczęliśmy się mozolnie przebijać przez zaśnieżone złomowisko bloków na lewym brzegu jeziora. Ścieżka podeszła nad kolejny staw. Po drodze były tylko dwa kopczyki.  Kierowaliśmy się głównie kompasem i mapą. Stawy i zbocza wyglądały niemal  jednakowo i dość trudno nam się było połapać gdzie iść.

Idąc na północ, po lewej stronie niewielkiego stawu, jak wskazywała mapa wdrapaliśmy się wprost po zboczu na stromą i niezbyt wybitną przełączkę.W pierwszej chwili wydawało mi się, że nie da się z niej zejść, ale to było tylko złudzenie. To była ścieżka. Na zygzaku sprowadzającym bezpiecznie w dół postawiono wiele kopczyków to fragment HRP.

Dalsza droga była już łatwa. Pamiętałam to miejsce, duży staw, a nad nim wyraźnie widoczny, nawet na zaśnieżonym zboczu, zygzak wydeptanej dróżki. Trawers po  śniegu, w porównaniu ze ślizganiem się po ruchomych kamieniach wydawał się bardzo prosty. Zejście do Port de Bonaqua jest oczywiste. W większości miejsc było dość dobrze widoczne- trochę kopczyków, jakieś czerwone kropki, co jakiś czas widać ścieżkę, niestety niejedną, jest bardzo dużo zwierzęcych dróg.  Na fragmencie trafił nam się czyjś kilkudniowy ślad. To ułatwiło zejście. Na koniec,  już na zboczu nad szosą, ścieżka rozwidla się. Można zejść do drogi, albo trawersować krowimi dróżkami powyżej asfaltu, aż do Port de Bonaqua.

Ciąg dalszy relacji jest tu

Share

Pireneje grudzień – zimowy biwak

W zapadającym zmierzchu wdrapaliśmy się na grań za wcześnie. Zobaczyliśmy jezioro, ale nie znaleźliśmy zejścia. Nie było rady trzeba był znów zejść, minąć kolejne zamarznięte jeziorko, już dawno zgubiliśmy się w ich układzie na mapie, podejść na próg i mieć nadzieję, że to już przełęcz. Było zbyt ciemno, żeby być czegokolwiek pewnym. Jose wyszedł wcześniej, bo ja zamarudziłam na poprzedniej przełączce, mając nadzieję, że da się tam jakoś zejść. Kiedy go dogoniłam mruknął, że znalazł ludzki ślad ale mu zginął…

W ciemnościach niewiele już było widać. Wydawało nam się, że póki widzimy cokolwiek powinniśmy postarać się jak najniżej zejść.  Wielkie bloki na pewno zejściem nie były, dziury poprzykrywał śnieg, na szczęście nocą zmarzł i był bardzo twardy. Złaziliśmy po skomplikowanej stromiźnie na łeb na szyję, niejednokrotnie zeskakując na jakiś nieznany nam przecież śnieżny most. Nie załamał się ani jeden kawałek.  Żadne z nas się nie pośliznęło i nie wywróciło. Żleb wypłaszczył się przy zamarzniętym stawku (prawie kałuży), a potem wpadł w wąski i stromy uskok. W świetle gwiazd zobaczyliśmy kozi czy sarni trop. Szedł trawersem do góry omijając kanion. Poszliśmy śladem. Prowadził do niewielkiego lasku na żebrze grani. Za laskiem stok opadał i udało nam się dość sprawnie zejść. Jezioro otaczało kamienne rumowisko pełne wielkich szczelin i dziur. Wzszedł księżyc i chociaż był dopiero nów, śnieg odbijał światło i  zrobiło się wystarczająco jasno, żeby iść.  W ciągu godziny udało nam się przejść tylko kilkusetmetrowy trawers. Skały były zalodzone i każdy krok wymagał czasu i koncentracji. Próbowaliśmy iść kilkadziesiąt metrów powyżej jeziora, ale zbocze zrobiło się strome i w końcu zeszliśmy niżej.  Gdzieś po siódmej drogę przeciął nam lity lód- zmarznięty, szeroki na kilka metrów strumyczek. Próbowaliśmy podejść wyżej i jakoś to wszystko ominąć, ale nie daliśmy rady. Oblodzone skały pokrywał świeży śnieg. Pod nami straszyło niezamarznięte jeszcze jezioro. Schronisko powinno być tuż tuż, może mniej niż 20 minut, ale tędy chyba nie dało się przejść. Poszliśmy prawą stroną jeziora, zgodnie z mapą, ale drugi, zimą znacznie mniej zaśnieżony brzeg wydawał się znacznie łatwiejszy. Żałowałam, że nie poszliśmy w drugą stronę, teraz było już  za późno, żeby zawracać. Złomowisko oblodzonych bloków nie było ani bezpieczne, ani miłe. Szczerze mówiąc mieliśmy już tego dość. Byliśmy zmęczeni, była już noc.

Nie zabraliśmy namiotu, ale Jose pomimo moich protestów (że ciężko) dopakował swój worek biwakowy. Trochę padało, jednym w miarę nadającym się na biwak miejscem była kępa drzewek wysoko na zboczu.  Podeszliśmy łukiem omijając zalodzony żleb.  Żaden z wielkich kamieni nie nadawał się na kolibę, ale pod gęstymi gałęziami sosen było sucho i jeszcze nie dotarł tam śnieg. W zagłębieniu wśród rododendronów niemal nie wiało, wcale jeśli się leżało płasko przy ziemi. Spięliśmy zamkami nasze przeciwdeszczowe garbate płaszcze, wyszedł „namiot” zasłaniający nogi. Zapakowaliśmy plecaki (prawie puste po wyjęciu karimat, puchowych kurtek i śpiworów) w śmieciowe worki, a sami ubrani we wszystkie ciuchy z trudem wbiliśmy się w niezbyt przestronny biwakowy worek Jose. Na szczęście się dało, chociaż nie zapiął się  kaptur i nocą trochę nam zacinało śniegiem w twarz. Nie było zimno. Byliśmy w kurtkach puchowych. Dobrze się tam wyspałam. Jedną z rzeczy, które sobie w najbliższym czasie kupię na pewno będzie worek biwakowy.

Mieliśmy sporo szczęścia. Osłaniały nas drzewa,  a padało tylko trochę. Mieliśmy wodę, mnóstwo jedzenia i gaz. Już siedząc w śpiworach, żeby się nie wychładzać ugotowaliśmy całkiem normalny posiłek. Herbata pita w tej niezwykłej scenerii wydawała się znacznie lepsza niż w domu. Byliśmy na jakichś 2200 m npm…. całkiem fajnie :)

Obudziłam się chwilę przed świtem. Nawet gdybyśmy wybierali miejsce ze względu na poranny widok, trudno byłoby o lepsze.

Światło oświetlające Estany Airoto miało tak jadowicie pomarańczowy kolor, że teraz trudno uwierzyć, że zdjęcia są prawdziwe.

Na moim aparacie ( film) wyglądało to mniej więcej tak:

Błysk trwał jakieś 20 minut.

Słońce oświetliło na chwilkę wierzchołki gór. Zdążyliśmy tylko ugotować jedzenie i zjeść.

Potem kolorowe światło zgasło, słońce schowało się za chmury i zaczął się grudniowy, szary dzień.

Z daleka widzieliśmy czerwony dach schroniska, ale nie poszliśmy tam. Nie było po drodze. Z miejsca gdzie nocowaliśmy podeszliśmy wprost do góry trafiając chyba na prawdziwy letni szlak. Być może właśnie tam zniknął tajemniczy ślad. Nie spotkaliśmy go, ale dość łatwym zboczem doszliśmy do miejsca w którym szlak mijał przełęcz. Ten fragment HRP nie jest oznakowany, a nawet jeśli ktoś postawił tam jakiś kopczyk, teraz najprawdopodobniej przykrywałby go śnieg. Droga nie idzie dokładnie tak jak na mapie. Idzie wyżej, bliżej centralnej części jeziora. Nie prosto w dół, ale w prawo od razu z góry w kierunku schronu- to na wypadek gdyby ktokolwiek z Was tam był. Trudne orientacyjnie miejsce, ale zupełnie łatwy szlak.

Byłam w tej okolicy już dwa razy, oba błądziłam, w obu przypadkach było ciekawie. Nie żałuję. Tak naprawdę, to lubię biwaki pod chmurką, nie sądziłam tylko, że okażą się równie fajne zimą.

 

 

Share
Translate »