Czułam się nocą trochę niezręcznie, ale bobry nie przyszły. Ranek był pochmurny, kolory zbladły, ścieżka wyprowadziła mnie w las. Mżyło kiedy najpierw trafiłam na rozłożony na szlaku sznurkowy dywanik, potem na starą komodę z wysuniętymi szufladami, na końcu stały sanie. Pamiętam jak sama bawiłam się tak w dzieciństwie… być może to pozostałość po wiejskich wakacjach jakiś dzieci. A może nie. Tuż obok, zaraz za leśną drogą stał dom obstawiony starociami. I znów nie wiedziałam czy to sklep czy po prostu mieszkał tu zbieracz? Zabudowania były puste. Dalej znów lasem, przez pola, w kolejny lasek nad rzeczką w bagnisty gąszcz. Spodziewałam się wiatki nad jeziorem. I rzeczywiście stała wysoko na szkierach. Duża wygodna, z huśtawką uwieszoną na dębie. Kiedy się dobrze rozbujałam wylatywałam wysoko ponad taflę wody. Było tam niezłe zejście po skale, i po namyśle, czy może raczej namówiona przez Leśną (pogadałyśmy) rozebrałam się i wlazłam do wody. Nie była wcale tak zimna jak myślałam. Temperatura pewnie kilkanaście stopni, podobnie jak powietrza. Nie wytrzymałam długo, ale poczułam się lepiej. Fajnie było trochę popływać, poza tym byłam już upiornie brudna. Wcześniej chlapałam się tylko, nie myłam.
Ten odcinek szlaku nie odchodzi daleko od ludzi więc chwilę potem znów wyszłam na drogę. Mijałam samotne farmy, biedniejsze niż można sobie wyobrażać w Szwecji. I duże nowoczesne z chlewniami czy oborami, jak u nas, ale zawsze zbudowane tradycyjnie, czerwone stodoły (czasem z blachy nie drewna), białe lub żółte domy z desek. W Svarteborgu przecięłam szosę. Spodziewałam się, że będzie tam autobus, ale był tylko przystanek… Do sklepu można było podjechać w obie strony. 3 kilometry do Dingle lub 4 km do Hällevadsholm. Machałam więc na każdy samochód, pierwszy który się zatrzymał jechał na północ. Do Stromstad gdzie spodziewałam się być za tydzień :). Wysiadłam przy dużej ICA, przez kilka godzin próbowałam doładować powerbank ,ale coś było nie tak. Poszło troszkę, jak ktoś pożyczył mi swoją ładowarkę. Ludzie w sklepie byli bardzo mili, nie niecierpliwili się. A ja łaziłam po wsi, na ryneczku rosną tam wspaniałe jabłka, wśród typowych szwedzkich domków były też gęściej zamieszkałe budynki dla imigrantów. Dzieciaki zgodnie grały w piłkę. W informacji turystycznej, która okazała się tablicą ogłoszeń (na stacji benzynowej) dostałam dobrą mapkę. Zrobiłam zakupy na 140 kilometrów. Najbliższy sklep miał być na końcu szlaku w Stromstad.
Niestety straciłam pół dnia, i gdybym wróciła z kimś do Svarteborga nie miałabym gdzie spać, tam nie ma wody. Poszłam w takim razie w kierunku najbliższego jeziorka- Aspen. Na mapie zaznaczono tam plażę. Nie podobała mi się, zbyt mokro, więc skręciłam przy opuszczonym już letnim domu. Tak jak myślałam ścieżka prowadziła do pomostu. Nie było tam zbyt wygodnie, ale był widok więc zabrałam się za stawianie namiotu. Byłam w środku, mocowałam kijek, kiedy wystraszył mnie mężczyzna. – Przepraszam, postawiłam w niedobrym miejscu? – spytałam.- Ależ nie! chciałem tylko zaprosić na kawę jutro rano. Jestem emerytowanym pastorem. Mieszkamy w tym żółtym domu na skarpie, mijałaś i pomachałaś mojej znajomej. Rzeczywiście pomachałam, tak po prostu z czystej radości.
Więc zajrzałam. Kawa okazała się pysznym śniadaniem. Powerbank ładował się z komputera pastora i tak zszedł czas aż do lunchu. W międzyczasie wyciągnęliśmy razem na brzeg łódkę. To był już ich ostatni dzień. Wracali do Sztokholmu.
Poszłam lasem, polnymi drogami i po kilku kilometrach wyszłam na szlak. To był długi odcinek szosą. Niezbyt ciekawy, ale urozmaicały go kwiaty. Piękne, chociaż pospolite. Margerytki, dzwonki, jastrzębiec pomarańczowy, krwawnik kichawiec. Pępawa. Niektórych nie widziałam w Polsce już od lat. Kręciły się wokół nich owady, grzało słońce i w końcu doszłam do skrętu w mniejszą drogę.
Szlak przecinał wielkie bagna, i chociaż nie było ich dobrze widać przez krzaki, przypominały mi Laponię, miejsca, którymi szliśmy w kwietniu/maju. Tak to musi wyglądać latem. W Lunden jest zamknięty schron. Jak zrozumiałam z darowanej mapki służył ludziom, którzy przez 20 lat codziennie patrolowali okolicę chcąc ją uchronić przed składowiskiem radioaktywnych odpadów.
Dopiero kilka kilometrów dalej skręciłam w las. Minęłam wiatkę, ale niezbyt mi się podobała (brak wody). Nocowałam w kolejnej, nad jeziorem. Bardzo wygodnie. Rozpięłam moskitierę. Myszy latały po niej bez skrępowania i chociaż je czasem widziałam od spodu (są dość obrzydliwe :)), to mnie nie budziły.
Ten dywanik przypomniał mi zeszłoroczną jesień. Na spacerze z żoną i córką pośród pobliskich pól natknęliśmy się na narożnik. Na niepozornych rozstajach dróg w niemal szczerych polach stał on- dość elegancki wypoczynek. Bóg raczy wiedzieć po jaką cholerę komuś się chciało go tam wywieźć. No chyba, że włodarz okolicznych włości doglądał, żeby mu jakaś dzika chudoba nie wchodziła w szkodę. Może ewentualnie spędzał tam spokojne noce gdy sołtysowa nie chciała go widzieć pod strzechą jak przeholował z siwuchą. Sam nie wiem…
Dwa posty wcześniej pisałaś o tym jak odrastały tamte lasy. Budziło to w Tobie zadziwienie. Mnie znowu kojarzy się Lackowa – królowa B. Niskiego. Słynęła kiedyś z południowych widoków. Jeszcze w latach 60 XX w. można było podziwiać przyjemną panoramę Słowacji. Obecnie nic prawie z niej nie zostało. Czuby drzew rosnących na zboczu poniżej szczytu skutecznie przesłoniły prospekty. Las powoli przyrasta z naszej ludzkiej perspektywy. Robi to jednak z morderczą konsekwencją. Przykładem są beskidzkie polany, które są pozostałością po wypasie owiec. Stopniowo ich ubywa bo zarastają…
zarastanie lasem to oczywiście nie jest jednoznaczny problem. Tam w Szwecji las był na swoim miejscu (chociaż też tam znikły widoki). Podobał mi się, miałam wrażenie że odbił swój teren. Oczywiście w ten sposób znikło pewnie wiele zielnych roślin, specyficznych dla pastwisk i łąk. Francja dla odmiany utrzymuje łąki, dopłaca za wypas żeby nie odrósł las. U nas gdyby cokolwiek wylesić nie wróciłaby tradycyjna kultura pasterska (a z nią ogrom kwiatów i ziół), tylko najprawdopodobniej współczesne jednogatunkowe uprawy i związana z nimi chemia. Czyli skoro nas nie stać na dopłacanie za tradycyjny wypas jednak wolę las. Zawsze można postawić wieżę widokową :)
Tak naprawdę nie wiem co jest obiektywnie lepsze dla świata, na pewno najgorsza byłaby zabudowa.
Źle to wyszło. Nie chciałem wartościować tego procesu. bardziej chodziło mi, że dla nas Europejczyków zarastanie lasem wydaje się procesem niemal z innego świata. Trudno nam uwierzyć np. w to, że tam gdzie teraz on się pięknie rozwija mogło go kiedyś nie być. Przyzwyczajeni jesteśmy raczej do odwrotnego procesu, tzn. do znikania lasów w wyniku wycinki. Jednak prześledzenie historii takich miejsc jak Lackowa pokazuje, że to złudne poczucie. Gdy damy nieco wytchnienia drzewom to one sobie poradzą. Generalnie to jest temat związany właśnie z wieżami widokowymi, które z czasem stają się zbyt niskie. Otaczające je lasy nie stoją w miejscu i ich korony stopniowo przesłaniają widoki.
Piszę o Europie bo w strefie tropikalnej zarastanie lasem to proces znacznie bardziej dynamiczny i ekspansywny niż u nas. Jest bardziej namacalny.
Co do tego co lepsze – łąka czy las. Myślę, że wszystko lepsze od zurbanizowanej zabudowy. Tyle, że las dziki, a łąka nie powinna być zmeliorowana.
Kiedyś myślałam, że las zawsze odrośnie, bo przecież „Nie było nas był las nie będzie nas będzie las”… ale kupiliśmy budynki dawnej dyskoteki w Załomiu, i okazało się, że chociaż graniczymy z lasem, chociaż to teren wiejski, na naszej działce nie sieją się drzewa. Pierwsze siewki pojawiły się dopiero niedawno, po 20 latach. Ziemia była tak zniszczona, zatruta żużlem, ubita ciężarówkami, zerodowana i wywiana (nie wiem czy wszystko zdiagnozowałam), że nie tylko rośliny drzewiaste miały problem, ale też zielne. Pamiętam jak się ucieszyłam z łopianu. Po konsultacji z przyjaciółmi ogrodnikami zaczęłyśmy proces rekultywacji i on się udał. Ale to była ciężka praca, drzewa dalej nie sieją się na łące tylko tam gdzie uzbieraliśmy warstwę próchnicy grubą na kilkanaście centymetrów. I na razie odważne są tylko wiązy i dęby, czekam na brzozy, bo lubię, na sosny, na razie nic (pomimo, że mamy owocujące egzemplarze). Gdyby to miało dziać się samo być może zajęłoby setki lat, a może nie udałoby się wcale. A szwedzki las ruszył natychmiast. Niektóre drzewa mają po 150 lat. Poza tym las to nie tylko drzewa, to złożony świat (mikroorganizmy, grzyby, porosty, rośliny zielne, owady, ptaki…), a do tego jest mi jeszcze bardzo daleko.
A moja łąka to tylko suchy piach, raczej murawa kserotermiczna, ale lubię to słowo z dzieciństwa „łąka”, troszkę na wyrost.
Tak, masz rację u nas to nie do pomyślenia żeby zarosło lasem całe województwo i to w najgęściej zaludnionej części kraju. A dziki las to już w ogóle nie mieści się naszym władcom w głowach- patrz wycinki w Puszczy Białowieskiej.
Szwedzkie lasy na południu zostały przede wszystkim wycięte na opał – na węgiel drzewny używany w hutach. W XIX wieku była tam zupełna pustynia przerywana wyrobiskami. Były też pastwiska i poletka, bo pracujący przy wydobyciu musieli coś jeść, ale nie było tam połaci cennych zbiorowisk łąkowych. W niektórych miejscach owszem, tam są rezerwaty i małe parki narodowe. Tak więc to że las odrósł jest bez wątpienia korzystnym zjawiskiem.
No i pomyślcie tylko o neolicie, to czas największego wyniszczenia.
tak myślałam, ale nie byłam pewna. Z tego co wyczytałam idąc Bohusleden i Kustigen (jest tam dużo ciekawych tablic z informacjami), ludzie którzy tam mieszkali żyli w strasznych warunkach, palili wrzosami, bo drewno było strasznie drogie. Mieszkali w kamiennych domkach wielkości 3/4 m, albo mniejszych, z klepiskiem. Jak pirenejscy czy alpejscy pasterze na halach z tym, że w Szwecji przez cały rok. I do tego byli bogacze, którzy im kazali płacić czynsz za te kurne chaty.
Napiszę o tym jeszcze.
Tak, w neolicie wycięto lasy pierwszy raz, potem odrosły, i znów je wycięto. Może teraz zostaną na trochę dłużej
Witaj Kasiu, cieszę się że tu trafiłem.
Myszki piękne są, brzydkie to są koty znęcające się dla zabawy nad myszkami.
Przeglądam blog „Leśnej”. Leśna otrzymała i słusznie Kolosa, wyrywkowo przejrzałem Twoje chodzenie zimowe, jestem pod wrażeniem, nie myślałaś o czymś takim? Zawsze to satysfakcja i zdaje się dają troszkę kasy.
Stary dziadek jestem ale jeszcze planuje zimowe wyrypy namiotowe, Leśna porusza się stopem ale ona ma króciutkie narty i tu mam pytanie, jak przewozisz narty + pulki + bagaż na dwie osoby.
Cześć, miło mi, że Ci się podoba blog. Jak podróżujemy z nartami? Za swój największy wyczyn autostopowy uważam przejazd z Tromso do Kilpisjarvi z dwoma parami długich nart, z pulkami i 60 kg bagażu (plus plecaki) w marcu 2016. Z Leśną też łapałyśmy stopa z pulkami i nartami (a moje są długie) w Finlandii w zeszłym roku. Nie planuję stopowania na odcinkach gdzie są autobusy, ale bywa że nic nie kursuje i w takich miejscach ludzie są bardziej uczynni. Poza tym w tym roku w Szwecji dwukrotnie skorzystaliśmy z transportu z kempingu. Dwa razy za darmo, w Gäddede i w Nynashamn. I raz za niewielkie pieniądze w Rorvatnett (te 3 kempingi polecam, były takie, które nas wyrzuciły).
Myślisz, że powinnam spróbować Kolosów? hmm…
Fajne te południowe szwedzkie lasy… Twoja opowieść jest dla mnie świetnym uzupełnieniem tego, co pisywała Leśna podczas swojej ostatniej eskapady. Trochę inne podejście, spojrzenie. Rozbawiła mnie ta historia z „bobrową sałatką” – przypomniała mi uroczą wizytę o świcie na kajakowym biwaku w sierpniu. Do mojej małej samotni pod filarem mostu u ujścia Narwi przypłynął sobie taki jegomość z naręczem gałązek i zaczął je wcinać na płyciźnie tuż obok mojej dmuchanej łódki, którą dopiero co zniosłem nad wodę, by zająć się herbatą. Chyba zrobił sobie z niej parawan przed wzrokiem wędkarzy na brzegu opodal :) W pierwszej chwili, jak dostrzegłem go kątem oka znad kuchenki, nie mogłem rozeznać, na co u licha patrzę :))
A tak z innej beczki: czy po wirtualnym powrocie z lata wrócisz jeszcze do rozszerzonej relacji zimowo-wiosennej z Waszej wielkiej Odyssei? Świetnie się to czytało, choć z mniejszym dramatyzmem niż tamte krótkie wpisy z telefonu na żywo. Tutaj mam pytanie, jak wtedy kontaktowaliście się z hostelem na kempingu w Tarnaby? Kilka dni temu napisałem do nich maila, na razie cisza. Mam nadzieję, że się odezwą i będą funkcjonować w sezonie zimowym, planuję krótki wypad w tamte strony ;)
Pozdrawiam
to może zacznę od końca :)
W hostelu też nie odebrali telefonu, był nieczynny (otworzyli dla nas). Skontaktowała się z nimi informacja turystyczna w Tarnaby (bardzo uczynna). Może tam napisz? Możliwe, że w listopadzie nic nie działa, to najmniej turystyczny miesiąc roku. W każdym razie spróbuj z Fjällhotell to ich hostel, recepcja jest ta sama. Z kempingiem też się kontaktowaliśmy, ale nasz wyrzucili, więc tego miejsca nie znam i nie polecam. Fajnie masz, zazdroszczę…
Co do zimy, sugerowaliście żeby napisać relację w formie książki, i tak zrobiłam. Nie wiem jak to się dalej potoczy, dla mnie ważne było ogarniecie historii jako całości, no i zajęło mi to całe lato :). Natomiast nie mam pomysłu co zrobić na blogu, historię już w zasadzie znacie (dalej częściej byliśmy w sieci, więc pisałam na bieżąco), ale mam dużo zdjęć, a widzieliście tylko te z telefonu… sama nie wiem.
Tylko raz widziałam bobra w wodzie i to u siebie koło domu nie w Szwecji. Błysnęłam latarką i zapamiętałam zęby :)
Książka… To dobrze, bo skończyłam właśnie „Dzikość”. Czy jest szansa, że będzie można ją zamówić u Mikołaja? I z tymi Kolosami to Ty naprawdę???
Ewo, w tym roku nie zdążymy z drugą książką, a z Kolosami, ten temat wraca co jakiś czas. Agnieszka też mnie namawiała kilka razy, ale to nie mój świat. Jedyny powód wart rozważenia to ewentualna promocja książki. Niewiele mam możliwości w pandemii. Nie da się zorganizować spotkań autorskich…