W porannym słońcu żal nam było opuszczać nasz piękny ostatni biwaczek. Teraz- już tak blisko końca żałowałyśmy, że nie posłyszmy jednak do Geiranger. Pewnie by się jednak udało…
Oglądając się na oddzielającą nas od Geirangerfjord grań zeszłyśmy powolutku na dno doliny. Ostrożnie, bo znów było ślisko i stromo. Czym niżej tym było cieplej, na dole dopadł nas upał. Wykapałyśmy się w strumyku, zjadłyśmy, założyłyśmy czyściejsze ciuchy i wylizane po drodze przez kózki zeszłyśmy do ślicznej wioseczki- Herdalen. Wyglądała jak zadbany skansen, ale w chatkach nadal mieszkali ludzie. W kawiarence urządzonej w jednej z zagród spotkałyśmy pracujących tam przez lato Polaków (pozdrawiamy!). Fajnie mieli, oprócz smażenia naleśników opiekowali się wielkim stadem kóz i ambitnie chodzili po górach. Pogadałyśmy chwilkę i z zamiarem złapania stopa zaczęłyśmy schodzić gruntową drogą. W sumie mogłyśmy pójść ścieżką. Biegła drugim brzegiem rozlewisk i spotykała drogę już za dużym pięknym jeziorem. Dolina zaczęła tam gwałtownie opadać, a nas zaczął męczyć upał. Nic dziwnego, nie byłyśmy przyzwyczajone.
Na szczęście udało nam się złapać stopa. Para francuskich rowerzystów w samochodzie kempingowym podwiozła nas na dół do fiordu. Z przystani promu zjeżdżało akurat mnóstwo samochodów i pierwszy, na który machnęłyśmy zabrał nas do Geiranger. Poszło tak szybko, że aż nam było żal. Droga łącząca Tafjord i Geirangerfjord jest na całej długości bardzo piękna. Aż się prosiło żeby stanąć, albo zwolnić, chociaż na chwilę.
Hmm… przywykłyśmy się do całkiem innego tempa…:)