Rano przez jakiś czas nie mogłyśmy dojść do tego jaka jest pogoda. Otaczała nas sucha mgła. Niby paskudnie i szaro, ale przecież nie deszczowo. Na szczęście chmura, która utknęła w naszej dolinie okazała się pięknym barankiem. Czasem przebijało się do nas światło, a kilka razy pojawił też widok. Sytuacja poprawiała się w ciągu dnia. Już w trakcie trawersu jeziora Illvatnet zobaczyłyśmy kawał błękitnego nieba, w południe dopadł nas nawet upał. Powinniśmy się chyba ucieszyć, ale silne słońce zawsze oznacza miękki śnieg więc nasza radość nie była długa.
Nad Illvatnet zeszłyśmy ze znakowanej ścieżki i wybrałyśmy narysowany na mapie kropeczkami – nieznakowany szlak. Tak nam się w każdym razie wydawało. W rzeczywistości zgubiłyśmy pierwszy fragment i odnalazłyśmy kopczyki dopiero na piętrze doliny. Potem gubiłyśmy je wielokrotnie. Większość z nich była malutka i stara, a całą trasę pokrywał głęboki śnieg. Mijając kolejne zamarznięte jezioro odkryłyśmy na jednym ze znaków fragment czerwonej literki T. Szlak musiał być kiedyś znakowany. Postanowiłyśmy go odbudować. Kopczyki naszej produkcji nie były tak okazałe jak te stawiane przez DNT, ale patrząc wstecz widziałyśmy je z bardzo daleka więc każdy z naszych następców będzie miał teraz znacznie łatwiej niż my. Trasa była urozmaicona i piękna chociaż bardzo zimowa. Zrobiłyśmy przerwę nad ślicznym błękitnym stawem. Lidka inaczej sobie wyobrażała wakacje nad jeziorem… :(, zgubiłyśmy rękawiczki ( z powerstretch pro- to ja okazałam się taką gapą- może ktoś z Was zechce pojechać tam z ekspedycją ratunkową i je odnaleźć? :)), zjadłyśmy, wypiłyśmy…, wdrapałyśmy się na łagodną przełęcz, popatrzyłyśmy na dość strome zejście i nasz wspaniały nastrój znienacka znikł.
Nie to żebyśmy miały jakiś techniczny problem. Nic tylko zjechać na dno. Kłopot w tym, że w ogromnej masie śniegu pokrywającej przeciwną stronę grani (na mapie wyglądającej na skraj lodowca) zginęły jakiekolwiek znaki. Ostatnim śladem czyjejś bytności na tym bezludziu były wbite w śnieg wierzbowe witki na samej grani. Dalej długo, długo nic. Potem rozległy balkon z resztkami błękitnych stawów i zwałami zlodowaciałego śniegu kończący się pionowym urwiskiem.
Próbowałyśmy wszystkich możliwych zejść. Godzinami wydeptywałyśmy w coraz miększym śniegu kolejne prawdopodobne ścieżki natykając się znów na urwisko. Nic dziwnego- tak zwykle wygląda brzeg lodowca. Wylizany gładki próg. Ani zejść ani obejść, a na horyzoncie morze brzydkich chmur pełne podejrzanie granatowych jęzorów. Byłoby prościej gdybyśmy miały mapę, ale w paczce wydrukowanych fragmentów ten jeden z jakiegoś powodu zaginął i została nam tylko kartka z poglądową mapką wydrukowaną w jakiejś egzotycznej skali- 1;250 000…
Przez chwilkę zrobiło się dramatycznie, ale Lidka uparła się spróbować jeszcze bliżej lodu i szybko okazało się, że miała rację. Na nietkniętym, bezkresnym śniegu pojawiły się wierzbowe witki! Trzymałyśmy się ich ja rzep psiego ogona. Może nawet z większą determinacją. Nasz balkonik szczelnie wypełniła chmura, a widoczność spadła do kilku metrów. Brak szczegółów, wszystko przecież białe na białym. Jedynym kolorem jaki wypatrzyłyśmy był błękit nadtopionego lodu, na który witki „weszły” bez śladu wahania (były najwyraźniej zimowe), a my z pewną nieśmiałością i na ile się nam udało bokiem. Szlak dotarł na skraj urwiska, wybierając jakiś jego słaby punkt. Nie było wcale bardzo stromo. W mokrej mgle przechodzącej w coraz silniejszy deszcz zeszłyśmy ostrożnie aż do dna doliny, na którym stał solidny drogowskaz. Uff…
Dalej jeszcze ponad godzinę wzdłuż ogromnych i gęstych jak oznakowanie pasa startowego kopczyków w gmatwaninie płatów śniegu, rozlanych rzek i skał. Mgła zwilgotniała i zrzedła i nisko, na kolejnym progu doliny pojawiły się dwie drewniane chatki- Trulsbu. Nie robiłyśmy sobie złudzeń, że są otwarte, ale jedna miała sporą werandę. Zawsze to coś.
Druga, mniejsza okazała się potem przytulną toaletą. Było przynajmniej gdzie ugotować, bo na zewnątrz szalał obrzydliwy wiatr. Rozbiłyśmy nasz namiocik na deskach werandy chociaż wydawało się to niemożliwe. Oparta na kijkach konstrukcja wymaga solidnego wbicia wszystkich szpilek, a my nie wbiłyśmy ani jednej. Naciągi udało nam się pomocować do podłogi, do ścian, do pozawieszanych na sznurkach kamieni i zaklinowanych w szczelinach drewienek… Wszystko to oparło się dmuchającej z dna doliny wichurze i przetrwało dzielnie przez całą noc.
PS: patrząc teraz na spokojnie na mapę widzę, że z oznakowanej witkami przełęczy wcale nie trzeba było schodzić. Kropeczki ciągną się dalej granią, po lewym skraju lodowca Holabreen okrążając (najprawdopodobniej) zdradziecko miękki, leżący na podejrzanie nadtopionych stawach śnieg. Jedyne pocieszenie, że ominęło nas w ten sposób około 300 metrów podejścia.