Rano padało. Nic dziwnego- taka była prognoza. Deszcz przez kolejne kilka dni. Dojechałyśmy do Punete de San Urbez, zaparkowałyśmy, ubrałyśmy się w nieprzemakalne rzeczy i peleryny,
dałyśmy się postraszyć panu strażnikowi (mówił, że od Riberety jest śnieg)… i wyruszyłyśmy ochoczo troszkę okrężną drogą (nie umiem się na początku kanionu połapać).
Nagle chmury odleciały i wyszło piękne słońce. Zrobiło się ciepło, a za chwilkę goraco.
W słońcu woda okazała się jakoś bardziej błękitna, trawa bardziej zielona, ptasie trele znacznie weselsze.
Na bukach rozwijały się pierwsze listki,
kwitły kwiaty i było bardzo pięknie.
W la Ribereta nie było ani odrobiny śniegu,
ale idąc w górę cofałyśmy się w czasie. Las wyglądał coraz bardziej zimowo,
Po ścainach kanionu niemal wszedzie lała się woda,
ale śnieg leżał dopiero w Fuen Blanca.
Na całej drodze nie było żadnych problemów, poza wiosennym mnóstwem wody. Zanosiło się na deszcz, ale i tak poszłyśmy aż do cabany w Fuen Blanca.
Bardzo lubię to miejsce i chciałam je pokazać Asi.
Na przełomie zimy i wiosny wyglądało gorzej niż latem. Brakowało mu kolorów.
Nie siedziałyśmy długo bo zaczęło padać, a potem lać. Zostawiłyśmy plecaki przy odejściu szlaku na Cuelo Vicenda. Żeby nie zmokły otuliłyśmy je pelerynami i teraz niestety mokłyśmy my.
Poleciałyśmy z powrotem prawie biegiem (na tyle na ile się dało przez błoto i śnieg), a potem wdrapałyśmy się stromą ścieżką na Paso Fordiello w strugach solidnej ulewy.
Dobrze, że wszyscy „nasi doradcy” się mylili, gdyby na tej ścieżce był śnieg nie przeszłoby się nią żadnym sposobem.
Przenocowałyśmy w schronisku Vicenda. Nadal była tam wielka torba kawy, którą widziałam we wrześniu, tylko teraz było w niej kilka dziurek ponagryzanych przez myszy. Było też sporo drewna. Asia rozpaliła ogień.
Potrzebowałyśmy go. Kurtka Asi całkiem przemokła, w mojej przemoczyły się rękawy- być może dlatego, że tarła o nie równie mokra peleryna, a może to już koniec nieprzemakalności mojego neoshela. Nie zmokłam bardzo, więc nawet nie zdejmowałam powerstretcha. Asia przemokła okropnie. Przemiękły też jej buty. Porozwieszałyśmy rzeczy i udało nam się prawie wszystko wysuszyć. Rzadko rozpalam ogień, zwykle szkoda mi drewna- zostawiam je dla kogoś w potrzebie. Teraz to ciepło było bardzo potrzebne nam. Fajnie było patrzeć na płomienie i słuchać deszczu bębniącego w dach.
Wadą Vicendy jest brak łóżek- są tylko dwie betonowe ławy. Nie ma tam też czystej wody. Nie chciało nam się wychodzić do rzeki. Szkoda było moczyć suszące się rzeczy, a do tego wokół schronu kreciło się stadko dzików. Są tam zawsze, ale teraz dorosłym i młodzieży towarzyszyły malutkie pasiaste kuleczki wielkości arbuzów- prosiaczki i nie chciałyśmy ich denerwować. Wystawiałyśmy kubki na zewnątrz. Wypełniały się mniej więcej tak szybko jak je opróżniałyśmy. Rano okazało się, że zamiast deszczu pada śnieg, a wokół nas jest całkiem inny świat :)